Czasami uderza z rana, innym razem po zmierzchu, a bywa też, że – niczym Clint Eastwood – w samo południe. Wielki, depresyjny marazm. Zniechęcenie do wszystkiego.
Nie chce mi się stać, nie chce mi się siedzieć, nie chce mi się leżeć, nie chce mi się spać, nie chce mi się chodzić, nie chce mi się słuchać muzyki, nie chce mi się nic czytać, nie chce mi się nic oglądać, nie chce mi się pisać maili i na pewno nie chce mi się pracować, nie chce mi się myśleć, nie chce mi się sprzątać okruchów po sobie, nie chce mi się z nikim gadać.
Nic mi się nie chce.
No, może z wyjątkiem zjedzenia czegoś słodkiego, tłustego, napicia się piwa lub pogrania na komputerze. Znasz to? Zna chyba każdy, dlatego postanowiłem podzielić się moimi osobistymi metodami na radzenie sobie w takich chwilach. Tekst jest BARDZO długi i BARDZO mięsny – od doraźnych metod radzenia sobie z dołem, po długoterminową higienę psychiczną.
Gotowi? W sensie: odpowiednio zdołowani? To zaczynamy!
Czego staram się NIE robić, kiedy uderza dół?
Często ważniejsze jest nie to, co warto i trzeba, ale czego w danej sytuacji za wszelką cenę powinno się unikać. Gdy atakuje mnie doło-marazm za wszelką cenę staram się:
1. Nie pogrążać w bólu, cierpieniu i użalaniu się nad sobą
Oj, jak to kusi! Ani się człowiek obejrzy, a zaczyna oglądać swe rany i pogrążać nad bezkresem dramatu swego.
Na przykład wstaję po nocy, kiedy miałem problemy z zaśnięciem, dokucza mi (tak wiem, wspominałem już o tym tutaj miliony razy, ale… no dokucza) operowane biodro, za oknem szaro, a przede mną dzień pełen trudnych i żmudnych zajęć przed komputerem. No więc myślę sobie „ale beznadziejnie”, względnie bardziej fizjologicznie: „rzygać się chce”.
STOP.
Kiedy tylko przyłapię się na takich myślach, staram przywołać się do porządku:
„O.K. czujesz się nieciekawie – zgoda, ale użalanie się nad sobą do niczego nie prowadzi. Poczujesz się tylko jeszcze gorzej. Po co?”
I tak, jak jestem wielkim fanem samoświadomości (o czym szerzej niżej), tak coraz częściej dostrzegam, jak niepostrzeżenie można z nią zwyczajnie przegiąć – zbyt często i dogłębnie „spoglądać w siebie” i nurzać w depresyjnym nastroju. Często naprawdę lepiej włączyć Rammstein, zacisnąć zęby, ubrać się i wyjść z domu, niż kiwać się na kanapie i zajmować się autodestrukcyjnym rozdrapywaniem smutków.
Oczywiście nie ze skrajności w skrajność – żadnego „zamknij się frajerze”, czy „rusz się dupo wołowa”. Jak kochający, ale stanowczy rodzic – bez wyszydzania i ostrych słów, ale i bez nadmiernej pobłażliwości.
2. Nie zajadać i nie zapijać doła
Nieprzypadkowo depresja idzie w parze z otyłością i alkoholizmem. Ja wiem, że kusi. Mnie także. Kiedy niedawno snułem się wieczorem po Warszawie w stanie totalnego wyprucia, moje kroki same skierowały się do wyrosłej po drodze Żabki. Było blisko – dosłownie w ostatniej chwili usunąłem ze swojego koszyka spoczywające tam piwo. Uratowała mnie refleksja na temat podobieństwa moich planów na wieczór, do zachowania stereotypowego Janusza, który wyrąbany po szychcie zasiada przed telewizorem z browarem. Jedyna różnica, że u mnie byłby to YouTube, a piwo nie byłoby Tatrą za 2.29, tylko hipsterskim IPA za prawie dychę.
Dlaczego nie? Zdrowie, zbędne kalorie, ryzyko uzależnienia (tak rodzi się alkoholizm i uzależnienie od cukru), niestrawność – bla, bla, bla. Wszystko wiem, ale w takim stanie, mówiąc zupełnie szczerze, mam to głęboko gdzieś. Bardzo głęboko. O wiele skuteczniej powstrzymuje mnie świadomość, że jest to kompletnie kontrproduktywne.
Alkohol i cukier tak mocno wahają tym, co dzieje się w naszym organizmie (insulina, serotonina, etc.), że po chwilowej uldze, problemy ze snem, łaknieniem i ogólne samopoczucie są jeszcze gorsze, niż w punkcie wyjścia. A więc niezdrowo, ale przede wszystkim bez sensu.
3. Nie szukać pocieszenia, nie opierać się na innych
To temat na osobny tekst albo i całą książkę, ale krótko – dlaczego staram się nie szukać w trudnych chwilach pocieszenia u innych? Ponieważ nauczyłem się już, że świat nie jest od poprawiania mi humoru i to nieładnie obarczać innych swoimi problemami. Przede wszystkim jednak nie robię tego dlatego, że to metoda bardzo, bardzo zawodna i obarczona sporym ryzykiem uzyskania efektu zgoła odmiennego – pogorszenia nastroju zamiast jego poprawy.
Na przykład dzwonię do kumpla, ale okazuje się, że on miał podobnie słaby dzień, wcale nie mnie słucha, a zamiast tego korzysta z okazji, by wyżalić się mnie. Rezultat? Złość, frustracja i oskarżanie go w myślach o egoizm. W czym zupełnie nie przeszkadza mi fakt, że wykonując ów telefon wykazałem się dokładnie tym samym.
Może być jednak jeszcze gorzej – mógł mieć cudowny dzień i, również ignorując moją potrzebę wygadania, opowiedzieć mi ze szczegółami o swoim najnowszym zwycięstwie, a potem pilnie kończyć, bo właśnie przyszła jego najnowsza dziewczyna – 180 cm platynowa blondynka.
Może też – i to zdarza się najczęściej – zawieść moje oczekiwania mniej spektakularnie. Po prostu nie mieć czasu.
Dlatego nie zagaduję do znajomych na komunikatorach, nie dzwonię, nie umawiam się na spontaniczną kawę i nie uruchamiam serwisu randkowego, by podbudować ego. I NIE UMIESZCZAM NIC W SOCIAL MEDIA. Nie wrzucam zbolałego lub fałszywie radosnego posta, zdjęcia albo innej formy przypomnienia światu o moim istnieniu. Nie wrzucam i nie czekam, gryząc paznokcie (ale oczywiście samemu przed sobą się do tego nie przyznając) na polubienia i komenciki, które poprawią mi humor i pokażą, że ktoś na tym świecie nadal mnie lubi.
Nie robię tego, bo przy jakiej-takiej szansie na chwilowe, płytkie i krótkotrwałe poprawienie humoru, istnieje spore prawdopodobieństwo, że kumpel nie odbierze, koleżanka nie będzie miała czasu na pisanie na messengerze, nie dopasuję się z nikim na Tinderze, a na Facebooku lajka dostanę tylko od młodszej siostry sąsiada, która klika wszystko, jak leci. I w rezultacie poczuję się jeszcze gorzej.
4. Nie uciekać w gry, seriale, social media
Nie mam – podobnie zresztą jak do jedzenia ciastek i picia piwa – nic do żadnej z tych używek i przyjemności. Warto jednak pamiętać, że absolutnie każda z nich ma – podobnie, jak wóda i torty z bitą śmietaną, właściwości ryjące beret i uzależniające.
Kto wpadł w ciąg grania na komputerze albo oglądania seriali – ten wie. Po trzech-czterech godzinach z głową, oczami, myślami dzieje się coś dziwnego. Takie swoiste przytępienie – człowiek niby jest oderwany od trapiących go problemów, ale jednocześnie w szczególny sposób zmęczony i w sumie jedyne na co ma ochotę i energię, to by… oglądać coś lub grać dalej.
A więc: spirytus lubelski, ciastko ptyś, Diablo III, czy odcinek Gry o Tron od czasu do czasu – nic w tym złego, ale raczej nie w stanie doła i marazmu, bo wtedy jesteśmy o wiele bardziej podatni na ich czynniki uzależnieniowe. Znam kilka osób, którym zdarza się zażywać koks. Kokainę znaczy. Nie robią tego specjalnie często, ani regularnie. Jest im wtedy miło, przyjemnie i dobrze się bawią, ale nie wciąga ich to specjalnie ani nie uzależnia.
I tak patrząc na nich myślę sobie, że jednym z powodów może być fakt, że ich życie jest po prostu fajne. Że jego jedynym jasnym punktem nie jest stan po wciągnięciu nosem białego proszku. Tam koks jest po prostu miłym dodatkiem. Problem pojawia się, kiedy wóda, cukier, scrollowanie Fejsa albo blanty stają się główną radością w życiu i sposobem ucieczki przed problemami.
Dość już moralizowania, teraz pora na wyznania:
Co pomaga wyrwać się z pętli doła i marazmu?
Najważniejsza jest samoświadomość. Taki osobisty mini-anioł-stróż, który w krytycznych chwilach pojawia się, by wszcząć ze mną polemikę.
Dlaczego? Bo aby złapać się za rękę i wdrożyć doraźne działania samopomocowe, trzeba w ogóle zauważyć, że coś jest nie tak. A sprawy często eskalują niepostrzeżenie.
Na przykład siedzę sobie i trochę jakby smutny popijam herbatę, a w chwilę później planuję skasowanie bloga albo piszę maila do kontrahenta, w którym szczegółowo wyłuszczam mu, co myślę o zapisach proponowanej umowy. Względnie, chociaż jestem zupełnie ale to zupełnie najedzony, ruszam szybkim krokiem do kuchni celem spożycia jednej z kilku gorzkich czekolad otrzymanych w Regionalnym Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa przy ulicy Rzeźniczej w Krakowie.
I wtedy, kiedy już szykuję się, aby nacisnąć przycisk „kasuj”, „wyślij” albo zatopić zęby i pogrążyć w (chwilowej i nie tak znów wielkiej – czekolada jest gorzka, nie mleczna) rozkoszy, nagle pojawia się koło mnie mini-Igor z aureolką oraz skrzydełkami i krzyczy:
Stary, co ty wyprawiasz?!? Rozejrzyj się, jak tu wygląda – rozwalona na oścież szafka, otwarty karton, po podłodze wala się czekolada. Opanuj się, oddychaj, chill the fuck down!
Objawem, że coś dzieje się ze mną, nie tak zdecydowanie, jest też (także w przypadku dołów długoterminowych):
- Kiedy ekspedientka w piekarni za wolno się rusza, a u mnie – mimo że nigdzie specjalnie się nie spieszę – wywołuje to złość niewspółmierną do sytuacji.
- Kiedy STRASZNIE przeszkadza mi jakaś starsza osoba, bo wysiada długo z tramwaju tarasując przejście.
- Kiedy zaczynam śnić na jawie, aby już teraz zaraz, przeprowadzić się do Gdańska, Warszawy, Sydney. Po prostu uciec.
- I, analogicznie do powyższego, kiedy fantazjuję o zaszyciu się w małym, ciepłym i bezpiecznym mieszkanku i prowadzeniu cichego pustelniczego życia.
- Kiedy zamiast cieszyć się z czyjegoś sukcesu, reaguję wyłącznie zawiścią i zazdrością.
Słowem – kiedy staje się zagubionym, przestraszonym, małym człowiekiem.
I co wtedy? Pora na kontratak, natychmiast! Trzeba wykorzystać ten krótki moment, kiedy na chwilę doszedł do głosu nasz zdrowy rozsądek. Kiedy stery przejęła kora przedczołowa, a nie rozchwiane, kapryśne i emocjonalne ciało migdałowate. Czas na zebranie całych rezerw silnej woli i przejęcie inicjatywy. Bardzo pomaga mi, kiedy w takiej chwili przypomnę sobie celne stoickie pytanie:
Czy to, co się dzieje, naprawdę przeszkadza mi zachować się z mądrością, szczodrością, godnością?
W 99% przypadków odpowiedź brzmi: nie, nie przeszkadza.
Ale co dalej? Nie oszukujmy się. Chociaż, co i tak jest już zwycięstwem i daje sporo satysfakcji, odłożę czekoladę do kartonu, skasuję maila do kontrahenta i tymczasowo odłożę projekt anihilacji bloga, to mogę być pewny, że głupie myśli powrócą i to bardzo prędko. Dlatego trzeba zorganizować krótkie umysłowe oderwanie. Coś, co pozwoli poprawić humor, albo przynajmniej przeczekać najgorsze kryzysowe uderzenie.
Oto, co sprawdza się u mnie:
1. Spacer z odrywającym od codzienności SŁUCHOWISKIEM
Ubrać się wygodnie, słuchawki na uszy i ruszyć w miasto przyglądać się ludziom, słuchając jednocześnie czegoś dobrego, mądrego, ale przy tym lekkiego.
Broń boże kolejny podcast o marketingu, samorozwoju albo książka o skalowaniu biznesu. To nie jest dobry moment. Raz, że nie przyswoję właściwie tych informacji, a dwa że to, co usłyszę tylko wpędzi mnie w poczucie winy/niemocy (niepotrzebne skreślić). Wiecie – oni tam zdobywają nowe rynki, robią pięciodniowe głodówki wspinając się jednocześnie tyłem z zawiązanymi oczami na K2, a ja zmagam się z dołkiem, bo ktoś mi napisał, że nie podobało mu się szkolenie.
W takich chwilach ratują mnie na przykład:
- Dan Carlin’s Hardcore History – jestem pewny, że Dana już tutaj polecałem. Kilkunastogodzinne słuchowisko o pierwszej wojnie światowej, Dżyngis Chanie, albo upadku Rzymu niesamowicie wciąga i pokazuje znane (lub mniej) wypadki z zupełnie nietypowej perspektywy. Pozwala też spojrzeć z innej strony na naszą sytuację i problemy. Pamiętam jak pewnego razu, będąc w dość poważnych tarapatach pomyślałem: „cokolwiek by się nie działo – nie siedzisz w okopie pod Verdun!”.
- This American Life – najpopularniejszy radiowy show USA. Trudno to opisać. Po prostu trzeba posłuchać jednego odcinka.
- Joe Rogan Experience – zdaje się, że najpopularniejszy amerykański podcast. Komik i były zawodnik MMA w długich, freestyle’owych rozmowach – o terapii komórkami macierzystymi na przykładzie ojca Mela Gibsona, polowaniu z łukiem (serio, ludzie robią coś takiego), wadach prezydentury Obamy oraz przygotowaniu mentalnym przed walką o tytuł w MMA. Jeśli słuchasz pierwszy raz – przewiń reklamy na początku. Joe jest… specyficzny i możesz nie przetrwać. A przetrwać warto.
Wyszło, że wszystkie polecane media są po angielsku. Jeśli więc ktoś zna coś polskiego w tym klimacie – bardzo proszę o polecenie – przetestuję i umieszczę w powyższych zestawieniu. Tymczasem polskojęzycznym czytelnikom proponuję alternatywę w postaci audiobookowego wydania Trylogii Husyckiej Sapkowskiego. Jak to u Sapkowskiego ostatnia część jest wyraźnie słabsza pod kątem fabularnym, ale pierwsze dwie oraz wykonanie całości sprawiają, że jest to chyba najczęściej polecany przeze mnie audiobook w ogóle.
2. Ćwiczenia fizyczne i ruch
Oczywista oczywistość, która jednak musiała się tu pojawić. Szybka przejażdżka rowerem, machanie kettlem, kilka serii wyciskania albo po prostu jakieś zajęcia grupowe. Nie chodzi tylko o endorfiny, ale też wspomniana wyżej kwestia przejęcia kontroli. Zamiast użalać się nad sobą, robię coś konstruktywnego. Coś, co na pewno jest dla mnie dobre.
W ruszeniu czterech liter pomaga mi niski próg wejścia – nie muszę jechać na wielbłądzie na drugi koniec emiratu, aby przystąpić do ćwiczeń – pod domem czeka na mnie przypięty rower, a sensowny klub fitness mam w odległości pięciu minut marszu. Wstaję i nim zdążę wymyślić sensowną wymówkę – już siedzę na siodełku albo przebieram się w szatni. Ćwiczenie w domu kompletnie na mnie nie działa – za blisko kanapa, komputer, lodówka. Jedyne udane próby miały miejsce kiedy zaczynałem z naprawdę wysokim poziomem humoru i motywacji. Czyli na pewno nie w chwilach, o których traktuje ten tekst.
3. Sauna
Alternatywa dla ćwiczeń w momencie, kiedy na przykład jestem obolały i mam zakwasy.
Dlaczego akurat sauna? Abstrahując od kwestii czysto zdrowotnych, bardzo pozytywnie działa na mnie sama panująca w takich miejscach atmosfera. Cisza, półmrok, gorąco, a potem kąpiel w zimnej wodzie i relaks z nieco bezmyślnym wpatrywaniem się w przestrzeń. A nawet jeśli wcale cicho nie jest, bo dzielnie wytrzymujący parzące ich w karki łańcuchy Siwy z Łysym, zajmują się właśnie zachowaniami godowymi w stosunku do tlenionej Marioli albo planowaniem wypadu do Biedry po browary (historia prawdziwa), to jednak jest to zupełnie inny rodzaj bodźców, niż ten, do którego jestem przyzwyczajony na co dzień.
Oderwanie. Tak, to dobre słowo.
A kiedy nie ma czasu i możliwości na takie wyprawy, bo trzeba pracować albo jest po prostu za późno, pomaga mi także:
4. Ogarnięcie otoczenia
Zauważyłem, że często uczucie przytłoczenia powoduje częściowo (albo przynajmniej wzmacnia) znajdujący się wokoło chaos. Dlatego pomaga mi wzięcie czterech głębokich oddechów i:
- zamknięcie 95% kart przeglądarki;
- rozpisanie sobie na kartce trzech kolejnych kroków, które zrobię i skupieniu się na ich konsekwentnej, sekwencyjnej realizacji zamiast zastanawiania się „którą z ośmiu rozgrzebanych rzeczy powinienem teraz skończyć”;
- jeśli jest już dość późno, a lista zadań do zrobienia na dziś jest tak długa, że dawno przestała wyglądać realistycznie – przegrupowanie. Anulowanie lub przeniesienie na inny dzień tego, czego i tak nie dam rady wykonać dzisiaj;
- sprzątnięcie stojących tu i tam naczyń, położenie na miejsce innych porozwlekanych sprzętów, a czasem nawet przeciągnięcie okolicy odkurzaczem.
Skupienie się na kilku rzeczach po kolei i doprowadzenie ich do końca pozwala ululać i uspokoić spanikowaną głowę. Pomaga w tym też efekt uboczny w postaci większego ładu panującego potem wokoło. Zawsze milej i sprawniej funkcjonuje mi się w otoczeniu czystości i porządku, a nie w takim wypełnionym talerzami z okruchami, trzema napisanymi do połowy mailami i na w pół opróżnioną zmywarką.
5. Ogarnięcie siebie
Niejakim rozwinięciem punktu czwartego jest zadbanie nie tylko o otoczenie, ale też o siebie, swoją higienę i wygląd. Nawet jeśli nie planuję już wychodzić danego dnia z domu (czyli pozornie bez sensu) – ogolenie się, porządne uczesanie albo wręcz wzięcie prysznica, umycie głowy, przepłukanie zębów i przebranie w pachnące czystością ciuchy błyskawicznie dodaje +20 do mojego samopoczucia. Ciuchy powinny być ładne i porządne. Nie chodzi o odwalanie się w marynarkę i lakierki, ale o zutylizowanie (najlepiej na zawsze) wszystkich tych spodni, koszulek, skarpetek i innych ubrań, co to tylko są „trochę” sprane, odrobinę rozciągnięte i mają jedną, no może dwie, niewielkie dziury.
Kiedy wyglądasz jak dziad – tak samo się czujesz. Nieprzypadkowo jedną z oznak załamania, czy to wśród osadzonych w więzieniach, czy wśród pensjonariuszy domów opieki, jest zaprzestanie dbania o siebie i swój wygląd. Wśród tych ostatnich często oznacza to rychłe rozstanie się z tym światem. Regularnie myślę o tym, kiedy nie chce mi się rano umyć zębów albo pościelić łóżka. Nikomu się nie chce! Ale jak już się to zrobi – jest całkiem inaczej.
Co ułatwi realizację powyższych punktów?
Nie będę kłamał. W opisanej we wstępie sytuacji, kiedy to nie chcę się absolutnie NIC – zmuszenie się do czegokolwiek, nie mówiąc już o proponowanych trikach, jest nie lada wyzwaniem. Na takie okazję mam auto-dyscyplinujący cyrograf. Wzdycham głęboko i mówię sobie tak:
Wiem stary, że jest ciężko. Z drugiej strony wiesz przecież, że propozycja jest całkiem rozsądna, prawda? Umówmy się tak – wyjdziesz na kwadrans spaceru / wyłączysz grę i opróżnisz zmywarkę / pójdziesz na siłownie i zrobisz trzy kluczowe ćwiczenia rehabilitacyjne (niepotrzebne skreślić). A jeśli będzie tak naprawdę ciężko, to po tym wszystkim możesz wrócić do siedzenia i patrzenia się w ścianę. Deal?
Może być trochę twardziej, ale nigdy obraźliwie. Z tym jest trochę jak z zarządzaniem ludźmi – uciekanie się do negatywnych motywatorów w rodzaju kar i uwag typu „rusz tyłek leniu” może bywa efektywne (serio, niestety jest), ale tylko na krótką metę. Nie buduje pewności siebie, szacunku i zaufania, które po pierwsze zmniejszają ilość chwil kryzysu i zwątpienia, a po drugie bardzo przydają się w sytuacjach, w których jest NAPRAWDĘ źle. Kiedy jesteś w prawdziwym dole, kiedy zespół jest w prawdziwym kryzysie – hasła w rodzaju „do roboty, patałachy” nic nie pomogą, a tylko pogorszą sytuację.
Warto też dodać, że skuteczne zawarcie wyżej wymienionego paktu z samym sobą ułatwiają mi pewne czysto fizjologiczne niuanse:
ŚWIATŁO
Dotyczy to szczególnie zimy, ale i latem mogą zdarzyć się ciemne i szarobure dni. Nauczyłem się już, że moment dołka nie jest odpowiednią porą na klimatyczne, nastrojowe, przyciemnione światło. Nie. To czas, w którym trzeba olać rachunek za prąd, globalne ocieplenie i uruchomić większość watów, którymi dysponują moje sufity (czasem warto rozważyć wizytę w sklepie, by im tych watów dodać). To efekt podobny, choć może nie tak spektakularny, jak pierwszy dzień pięknej pogody po brudnym, zimnym i szarym przedwiośniu.
Oddychanie i postawa
Niejedno napisano już na temat tego, że jeśli przyjmiesz taką pozycję, jaką ciało uznaje za „wszystko super”, to fizjologia sama nadgoni za tym samopoczuciem. Spróbuj przejść się ulicą przez 60 sekund w pozycji skulonej, zgarbionej, ze spuszczoną głową – przepraszając świat, że istniejesz, a następnie przez tyle samo czasu wyprostuj się, wypnij klatę i wydłuż krok. Szybko zrozumiesz, o co chodzi. A więc wyprostuj się na krześle albo najlepiej wstań i poddychaj chwilę (np. 10 razy) głęboko na stojąco.
Muzyka
Kolejna oczywistość, o której warto wspomnieć jeśli moje anty-dołowe kompendium ma aspirować do bycia wyczerpującym. Odpowiednia ścieżka dźwiękowa potrafi błyskawicznie pomóc w zmianie nastroju i zmuszeniu się do wdrożenia działań samopomocowych. Warto, by każdy znalazł swoje pewniaki na taką okazję, które – uwaga – niekoniecznie będą tożsame z kawałkami ulubionymi w ogóle. Mimo, że lubię i jedno i drugie, to w krytycznych wypadkach staram się nastrojem ścieżki dźwiękowej celować mniej więcej pomiędzy smętny jazz a ostre goa-trance. Nie za smętnie, ale i nie za nachalnie. Przykłady: ścieżka dźwiękowa z Bourne Supremacy (od razu czuję się jak tajny agent), któraś ze starych płyt Kultu albo Kazika (energia i sentyment), ścieżka dźwiękowa z Quake II (sentyment i energia, leci w tle w tej chwili).
Reasumując: kiedy orientuję się (samoświadomość), że jest źle – zaciskam zęby, wytężam siły i przerywam złą pętle (czekolada, granie, Facebook) prostuję się, biorę kilka oddechów i włączam inną muzykę. A następnie: w miarę możliwości kończę to, co jest rozgrzebane (maile, wieszanie prania), czeszę włosy, golę się, zakładam świeżą bluzę, ściągam odcinek „This American Life” i ruszam w miasto.
Tyle o działaniach doraźnych.
Higiena psychiczna na co dzień
Jaki jest najskuteczniejszy sposób radzenia sobie z napadami doła? Prewencja! Wszystko, co zmniejsza częstotliwość i głębokość ataków i pozwala sprawniej wygrzebywać się z nich, gdy już uderzą.
Problemy pierwszego świata i docenianie
Regularnie staram się zatrzymywać w biegu i zastanawiać nad tym, jak jest mi w życiu dobrze, wygodnie i komfortowo. Mam obie ręce, obie nogi, sensowny słuch i wzrok (w tym ostatnim pomagają spotkania z Panem Marcinem – masażystą ze Złotych Rączek). Lubię to, co robię, a chociaż klienci nie walą do mnie jeszcze drzwiami i oknami, to idzie mi to całkiem nieźle.
Nie rzucam tych słów na wiatr, naprawdę staram się skupić i wczuć w te myśli. Poczuć stonowaną wersję tego, co dzieje się wewnątrz mnie, gdy staje na mojej drodze ktoś NAPRAWDĘ doświadczony przez los. Ktoś, kto stracił całą rodzinę, majątek albo kilka kończyn. Jeśli kiedykolwiek idąc gdzieś i będąc w podłym nastroju z powodu jakiejś pierdoły, natknęliście się np. pogodnego i uśmiechniętego człowieka bez ręki i dwóch nóg – dobrze wiecie o jakie uczucie mi chodzi.
Regularnie powtarzam też sobie, że moje dołki i rozkminy to nic innego, jak cena, którą płacę za osiągnięty szczęściem i ciężką pracą dobrobyt. To tak zwane problemy pierwszego świata. Coś, co pojawia się, kiedy jesteś blisko szczytu Piramidy Potrzeb Maslowa.
Kiedy nie musimy machać szuflą po kilka godzin dziennie, jednocześnie zastanawiając się, skąd zdobędziemy kartki na mięso albo czy woda w studni nie zamarzła – lęgną się w głowie głupie myśli. O sensie życia, chęci posiadania samochodu marki Tesla i kaloryfera na brzuchu; o tym dlaczego nigdy nie będzie mnie stać na penthouse na Manhattanie, a moją żoną nie będzie modelka Victoria’s Secret (a przy okazji członkini Mensy i absolwentka medycyny, koniecznie ruda).
Świadomość istnienia tego paradoksu – nieszczęścia ze szczęścia – uderzyła mnie z całą mocą, kiedy jakiś czas temu sięgnąłem po, ekhm, „Cierpienia młodego Wertera” Goethego. Jedną z głównych refleksji podczas lektury było to, że Werter sobie swoją tragiczną miłość wymyślił… z nudów. Gdyby nie był bogatym paniczem, tylko tyrał całymi dniami np. w szewskim warsztacie – żył by pewnie długo i w miarę szczęśliwie z jakąś Hildą albo Gretchen. Kiedy sobie o tym przypominam, pytam sam siebie:
Czy warto płacić cenę egzystencjalnych bolączek za życie, które prowadzę?
I odpowiedź zawsze brzmi: cholera, warto!
A jeśli model piramidy potrzeb brzmi skomplikowanie, a sugestia, że jest ci źle z dobrobytu cię bulwersuje – pomyśl o tym:
Jak bardzo wypalająca jest nasza praca
Zakładam, że większość spośród czytelników nie wykonuje zarobkowo prostych, mechanicznych, powtarzalnych czynności. Czegoś, o czym można łatwo zapomnieć zaraz po odbiciu karty zegarowej i zająć się hobby, spędzaniem czasu z rodziną, albo czytaniem gazety. Nie. Na co dzień zmagamy się z niepewnością, użeramy ze złośliwością rzeczy martwych i żywych, notorycznie mamy wrażenie walenia głową w mur, a w poniedziałkowy poranek czujemy w dołku ścisk nie dlatego, że trzeba pracować, a raczej ze względu na to, co nas w tej pracy czeka.
Sto, nawet jeszcze pięćdziesiąt lat temu ogromna większość populacji w takiej sytuacji nie była.
Jak MOCNO świat stara się zasugerować, że nie jesteśmy wystarczająco FAJNI
Szczerze polecam tu książkę Alaina de Botton (zresztą – nie tylko ją). Autor stawia pośrednio ciekawą tezę – istnienie klas społecznych powodowało mniej frustracji. Człowiek porównywał się do znajomych z dzielnicy, kolegów po fachu, ludzi o zbliżonych predyspozycjach i możliwościach.
A dziś?
Wmawia się nam, że możemy wyglądać jak Ewa Chodakowska, założyć drugiego Facebooka albo przynajmniej Naszą Klasę. Oglądamy zrobione pod korzystnym kątem i odpowiednio obrobione zdjęcie na Instagramie lub analizujemy profil licealnego kolegi na LinkedIn sugerujący świetlaną karierę (a to taki bucefał był…). I mimo, że wyglądamy w miarę sensownie, mamy w miarę dobrą pracę i jesteśmy w miarę zamożni – często wydaje się nam, że to wszystko nie jest wystarczające, a to nas frustruje. Bardzo. I nie muszę już nadmieniać, że jeszcze niedawno wcale tego nie było?
Jak panujący dobrobyt przytłacza nas obfitością opcji wyboru
Mówi o tym w klasycznym już przemówieniu TED Barry Schwarz. Kiedy mam kupić telefon, kawę, jogurt – które mam wybrać? Te co zawsze, te co radzi kolega, a co jeśli inne są lepsze, tańsze, bardziej korzystne? To samo tyczy się też poważniejszych spraw – pracy, miejsca zamieszkania, związków. Dzisiejszy statystyczny dwudziesto-trzydziestolatek może bez większego problemu mieszkać i pracować w całej Europie (a z odrobinę tylko większym i poza nią) i utrzymywać się wykonując bardzo szeroki wachlarz zawodów. O dwa kliknięcia – przynajmniej pozornie – ma na dowolnym serwisie randkowym kilkudziesięciu atrakcyjnych partnerów.
I teraz trzeba podjąć decyzję. A co jeśli wybiorę źle? Jeśli później okaże się, że jednak dużo lepiej było iść na SWPS, przenieść się do Berlina, związać z Marcello i pracować w agencji PR? Tak zwane second thoughts (a może? a gdyby?) niszczą i wypalają. Bardzo mocno. Tu też nie zrozumie was babcia. Ona miała do wyboru dwa kierunki studiów, trzy oferty pracy, jednego z czterech absztyfikantów i mieszkanie (żeby!) przydzielone przez spółdzielnie i wasz świat jawi się jej krainą mlekiem i miodem płynącą. A to – jak wiele spraw w życiu – wcale nie jest takie proste.
Wszystko to. Wszystko, co każdego dnia podstępnie atakuje nas, podgryza i wypala to właśnie jedna i ta sama liga – problemy pierwszego świata. I, o ile nie planuję rozdania swych dóbr potrzebującym i przerzucenia się na pustelnicze łowiecko-zbierackie życie, to jedyne co mogę z tym zrobić, to zaakceptować istnienie tych zjawisk i uczyć się lepiej z nimi radzić. No właśnie…
Skupianie się na tym, na co mam wpływ
Tak, to było nieuniknione – w tym tekście po prostu musiał pojawić się stoicyzm i Zen. W nerwach, kłopotach, trudnych chwilach z całych sił staram się zadawać sobie pytania:
Czy ja mam jakiś wpływ na tę sytuację? Czy wkurzanie się ma sens? Czy zrobiłem wystarczająco wiele, by jej zapobiec? Czy to wszystko nie może mnie czasem czegoś nauczyć i pomóc w przyszłości?
Weźmy kilka sytuacji z brzegu:
Pociąg stanął w polu, a ja siedzę zmęczony, wkurzony i głodny
Czy sarkanie na polską kolej albo pogodę cokolwiek zmieni? Gówno zmieni, a im bardziej będę się nakręcał, tym bardziej zły i głodny się poczuję. Co na pewno będzie bardziej konstruktywne? Mogę zagrać sam ze sobą w „będę najbardziej wyluzowanym pasażerem w wagonie”, spróbować wydębić kilka wafli ryżowych od atrakcyjnej współpasażerki, mogę poszukać konduktora i dowiedzieć się, co się dzieje, mogę wykorzystać dodatkowy czas, aby napisać ofertę dla klienta i wreszcie mogę zastanowić się, czy to nie standard w przypadku tego połączenia i zapisać sobie, by następnym razem jechać innym. Wszystko lepsze, niż denerwowanie się czymś, czego i tak nie zmienię.
Sobota rano – zepsuł się piec gazowy, a serwis nie pracuje w weekend
Mogę zżymać się w samotności na perspektywę zamarznięcia i utyskiwać na idiotyczną organizację serwisów firmy Ariston, względnie zadzwonić do kogoś z rodziny lub przyjaciół i robić to wspólnie. Ale mogę też rozejrzeć się po domu okiem MacGyvera i dzięki temu zorientować się, że poratować może mnie ciepły nawiew z klimatyzatora. Mogę także pobawić się sam ze sobą w ekspedycję Amundsena i spać pod podwójną kołdrą i w dresie, mogę zamiast siedzieć w domu pojechać z koleżanką wygrzać się na Termach Rzymskich i wreszcie mogę ustawić sobie w kalendarzu przypomnienie, aby raz do roku robić przegląd pieca minimalizując ryzyko takich niespodzianek.
Nie mam wpływu na to, co się stało. Mam wpływ na to, co z tym zrobię. Strefa wpływu, kontra strefa zainteresowania:
W przytoczonych wyżej przykładach mowa była o PKP i gazowym piecyku, a na powyższym rysunku pojawiają się dodatkowo 'żywe czynniki’: klient oraz ktoś bliski. Dlaczego? Ponieważ:
Ze wszystkiego, co może nam się na co dzień przydarzyć najsprawniej i najskuteczniej wypala nas zachowanie innych!
Oczywisty, zadawałoby się, fakt, że inni Homo Sapiens są niezależnymi jednostkami i często mimo wybiegów i zabiegów nie zachowują się tak jak MY byśmy chcieli, tylko zupełnie inaczej. Co za niespodzianka – tak, jak pasuje to im.
Piętnaście razy zwracałem uwagę Jackowi, ale on dalej spóźnia się na spotkania. Trzysta razy prosiłem babcię, by nie faszerowała mnie ciastem, a ona dalej swoje. Zabrałem ją na drogą kolację, a ona nie odbiera i nie odpisuje. Spędziłem tyle czasu nad ofertą, a oni wybrali innych. Uśmiechałem się miło do sprzedawcy, a on mi odburknął. Napisałem świetny tekst, a pies z kulawą nogą go nawet nie skomentował…
Im bardziej jesteśmy w daną sytuację zaangażowani emocjonalnie, im bardziej się postaramy, im bardziej nam zależy, tym bardziej jesteśmy źli, smutni, wkurzeni lub zdołowani w razie porażki. A trzeba sobie uświadamiać jedną rzecz. Coś, co powtarzam sobie pod nosem za każdym razem, kiedy nawali kurier, dyrektor HR zignoruje moją wiadomość albo kiedy krewni zaczną faszerować mnie jedzeniem i ironicznie komentować moje życiowe poczynania:
Zachowanie innych jest poza twoją strefą wpływu. Możesz się starać, nie możesz NICZEGO zagwarantować. Kropka.
A więc:
Klient nie kupił mimo wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie pytania
Mogę nazwać go „palantem, który zmarnował mój cenny czas” i nawet mogę to wyrazić w niby-grzecznym, ale tak naprawdę złośliwym mailu; mogę też zacząć zarzucać sobie, że jestem za cienki, do niczego się nie nadaję i że nikt nigdy już ode mnie nic nie kupi. Ale mogę też zdać sobie sprawę z tego, że nie każda oferta oznacza sprzedaż i pomyśleć ile innych, zupełnie niezależnych ode mnie czynników mogło mieć wpływ na tę sytuację. Bez dzielenia włosa na czworo i – o ile nie mogę zapytać klienta wprost licząc na szczerą odpowiedź – zgadywania „co się właściwie mogło stać”, bo po co?
Lepiej gładko przejść do zadania sobie pytań: „czy wkurzanie się, rozpamiętywanie, pisanie scenariuszy coś zmieni?”, „czy przyłożyłem się i zrobiłem dobrą robotę?” oraz „czy mogę się czegoś z tego nauczyć, poprawić, zrobić następnym razem lepiej?”.
Współpracownik, mimo napomnień, NIE ZROBIŁ czegoś tak, jak CHCIELIŚCIE
Tu też dysponuję szeroką gamą możliwości wyżycia pisemnego (i werbalnego) nad jego nieodpowiedzialnością i niekompetencją. Alternatywnie mogę zarzucać sobie, że go nie dopilnowałem i jestem beznadziejny, że wszystko jest beznadziejne, a szef zaraz zdemaskuje moją niekompetencję. Ale mogę też zadać sobie pytania, których już się domyślasz: „czy złość albo oskarżenia coś zmienią?”, „czy to, jak ja się zachowałem było wystarczająco dobre”, „czy i co jestem w stanie zrobić, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo, że to się powtórzy?”
Niewiasta, do której żywiej zabiło serce, zaproponowała przyjaźń
Mogę (samotnie bądź z kumplami) obdarzyć ją, poszczególne walory jej ciała i umysłu, rodzinę bliższą, dalszą oraz byłych i przyszłych partnerów licznymi epitetami. Mogę wieczorami oglądać jej (zaprawdę niechaj przeklęci będą jego twórcy) Instagram, pogrążając się w niespełnionej chuci i rozpaczy. Ale też mogę życzyć jej wszystkiego dobrego i znalezienia fajnego faceta…
OK – żartowałem! Naprawdę staram się być realistą.
A więc mogę zapytać siebie: „czy samonakręcanie sprawi, że poczuję się lepiej?”, „czy mogę zrobić coś, co REALNIE jest w stanie zmienić sytuację?” (np. odpuścić na kilkanaście tygodni, a potem spotkać ją gdzieś „przypadkiem”) i – moje ulubione – „czy mogę następnym razem zrobić coś inaczej, lepiej i czy ma to sens zmienianie czegokolwiek, bo może po prostu nie poszło?”
Wkurzanie się, negatywne nakręcanie i wyrzuty, że ktoś zachował się tak a nie inaczej jest cholernie destruktywne. Wszyscy chcielibyśmy, aby inni zachowywali się tak, jak tego chcemy. Ale to nierealne. I co ciekawe – gdyby tak było, pewnie wcale by nas tak nie cieszyło. Cieszy was, kiedy winda otwiera swe drzwi po naciśnięciu przycisku? W ogóle to zauważacie?
Nie za wiele tych napomnień i dywagacji?
W tytule poprzedniej sekcji pojawiło się magiczne słowo – nawyk. Jedno to znać, a nawet zastosować daną technikę raz czy dwa razy w praktyce. Co innego, uczynić ją częścią siebie, swoich zwyczajów, swojego życiowego systemu operacyjnego stosując na co dzień, nawet w sytuacji napięcia i stresu.
Tu właśnie przydaje się budowanie nawyku.
Niestety, jako że tekst ten powoli zbliża się objętością do rozmiarów krótkiej książki, po szczegółową wiedzę na temat budowy nawyków odeślę do znakomitej książki Charlesa Duhigga, a tutaj napiszę krótko – trzeba po prostu przez dłuższy czas regularnie coś ćwiczyć. Na różne sposoby. Szukając tego, co przemówi do nas, spodoba się nam, wejdzie nam w krew.
Te refleksyjne zatrzymania, nabazgrany na ściennej tablicy cytat, lektura czegoś ambitniejszego, słowem – wszystko, co wielu może wydać się głupią, dziecinną, pretensjonalną stratą czasu jest dla mnie właśnie sposobem na mozolne budowanie dobrych życiowych nawyków. W ten sposób w trudzie i znoju tworzę nowe połączenia neuronalne i modeluję sobie światopogląd. Czy miewam zwątpienia nad sensem tych działań? Jasne, że mam!
W pozbyciu się sporej ich części pomogła mi bardzo lektura (mozolne przebrnięcie?) „Rozmyślań” Marka Aureliusza. Krótkiej, ale trudnej i nieco chaotycznie napisanej książeczki pełnej naprawdę mądrych refleksji o życiu i codzienności. Jednym z pierwszych pytań po zatrzaśnięciu okładek było moje ulubione: „po co?”. Po co on to pisał? Zwłaszcza, że – chociaż tu zdania badaczy są podzielone – podobno tworzył do szuflady. Pamiętnik, lista przestróg dla potomności, uniwersalna instrukcja obsługi życia? Moja, tak samo dobra jak inne interpretacja brzmi: rzymski cesarz robił to samo, co ja – wciąż od nowa przypominał samemu sobie proste zasady, którymi chciał kierować się w życiu.
Wiedział, że pewne rzeczy są proste, ale niekoniecznie łatwe. Rozumiał, że zasady to jedno, ale trzymanie się ich, kiedy stoi przed tobą bezczelny niewolnik albo właśnie przegrałeś bitwę z Germanami, to wyższy poziom wtajemniczenia i coś zupełnie innego. Wymaga dobrego nawyku.
Szukanie przyczyn złego nastroju
Znalazło się w sekcji dotyczącej dbania o higienę psychiczną, bo zwykle trzeba jako-tako opanować sytuację, aby móc przejść do zastanawiania się nad tym, co ją wywołało, nad przyczynami naszego doła. Nie muszę też chyba nadmieniać, że choć często to ani proste, ani miłe – warto próbować. Zawsze lepiej w miarę możliwości leczyć przyczyny, niż ich skutki. Naprawić cieknącą rurę, a nie medytować i po buddyjsku akceptować regularne zalewanie mieszkania.
Co może się okazać, kiedy pobawimy się ze sobą w psycho-detektywa (tu MOCNO może pomóc dobry psychoterapeuta, coach albo po prostu przyjaciel)?
Często z niedowierzaniem konstatuję, że humor zatruwa mi podprogowo jakaś totalna pierdoła. Na przykład nietrafiony zakup na allegro albo wisząca nade mną konieczność dodzwonienia się do jakiejś instytucji publicznej (kilkanaście podejść murowane). Śmieszne? Ale prawdziwe! Co wtedy? Bez względu na koszty (zwykle pomijalne, a na pewno niższe niż gorszy dzień i słaba wydajność przy naprawdę ważnej pracy) pozbywam się wrzoda – odsyłam zakup na swój koszt, a sprawę postanawiam załatwić przy okazji osobiście, albo deleguję telefonowanie na wirtualną asystentkę.
Czasem to coś większego, z czego wyplątać się już nie tak prosto, a co gorsza wcale nie wiadomo czy warto. Biznesowa albo prywatna relacja, podjęty jakiś czas temu projekt, praca, zlecenie. Takie tematy są zwykle dość skomplikowane, bo poza swoimi dołującymi aspektami, mają (lub potencjalnie mogą mieć po zainwestowaniu w nie czasu i energii) wiele zalet.
W takich sytuacjach życie nauczyło mnie stosować prostą zasadę zasadę: jeśli przez ostatni, dłuższy niż tydzień-dwa okres, większość moich kontaktów z tym tematem owocowała frustracją i pogorszeniem humoru – trzeba działać. Odciąć się, zrezygnować, zrobić sobie przerwę. I nieważne, że „sprawa ma potencjał”. Nasz dobrostan jest ważniejszy. Warto też chociażby dlatego, że w życiu warto dysponować choć niewielką rezerwą czasu, energii i humoru. Często nie angażujemy się w świetne, projekty i relacje, bo jesteśmy zbyt pochłonięci albo wypaleni tymi średnimi. Ile razy zdarzyło ci się zrezygnować z ciekawej imprezy lub wyjazdu z powodu zmęczenia?
A jeśli nie mogę zaradzić przyczynom dołków?
Niestety bywa i tak. Jesteśmy chorzy, walczymy z bólem i stratą, znajdujemy się w sytuacji bez wyjścia. W takich wypadkach, tak tylko dla pewności, pytam samego siebie raz jeszcze:
Czy aby NA PEWNO nie możesz nic z tym zrobić, czy raczej boisz się kosztów, wysiłku, dyskomfortu?
Na przykład strachu związanego z konfrontacją, kosztów finansowych i bólu, wysiłku i pracy, którą będzie trzeba włożyć w wyprostowanie danej sytuacji. I jeśli odpowiedź wciąż jest twierdząca – to nie strach, a faktyczny brak wpływu. Na przykład sprawa ma związek ze zdrowiem albo sytuacją osobistą – wtedy wracam do źródła: strefy wpływu i zainteresowania. Raz jeszcze powtarzam sobie, że jedyną sensowną rzeczą, jaką mogę zrobić, jest żmudna nauka radzenia sobie z tym konkretnym wyzwaniem. Czyli po pierwsze – nie rozpaczanie z powodu czegoś, na co i tak nie mam wpływu.
Brutalne? Ale jedynie prawdziwe.
Po drugie – próba spojrzenia na sytuację z innej strony, czyli wdrożenie techniki zwanej przez niektórych przeramowaniem (reframing):
- Tak, boli mnie biodro. Tak, wstaję codziennie połamany. Tak, spędzam długie godziny na nudnych ćwiczeniach. Tak, nie widzę zupełnie końca. Ale dzięki temu uczę się bardzo wiele o mechanice ruchu, anatomii oraz ukrytych wadach własnej postawy, o których wcześniej nie wiedziałem. Z zazdrością spoglądam na biegnących Runmageddon, ale jest bardzo prawdopodobne, że jeśli dożyję siedemdziesiątki, będę dzięki temu, co spotyka mnie teraz sprawniejszy, niż większość tych cross-fitowych kozaków.
- Tak, spotkała mnie strata, tragedia. Tak, to jest ciężkie, ale tak właśnie wygląda prawdziwe życie. Może dzięki temu lepiej poradzę sobie następnym razem? Może dzięki temu zbliżymy się z przyjaciółmi lub krewnymi? Może pomoże to wyleczyć i zapomnieć o jakichś zadawnionych problemach? Może lepiej nauczę się doceniać to, co mam? Może coś faktycznie jest w tych banalnych stwierdzeniach, że niektórych dopiero śmiertelna choroba albo tragedia budzi budzi do prawdziwego życia?
Że takie spoglądanie z innej strony jest naiwne, naciągane? Czasem trochę tak, ale na pewno nie nazwałbym tego samookłamywaniem. Nazwałbym to jedynym rozsądnym wyjściem z sytuacji bez wyjścia. Nawet w cierpieniu można znaleźć sens, czego na swoim przykładzie dowiódł Wiktor Frankl, twórca logoterapii, „absolwent” obozów koncentracyjnych i autor krótkiej, bardzo znanej w świecie anglosaskim książki, którą polecam każdemu.
NAJWYRAŹNIEJ PODOBA CI SIĘ TO, CO CZYTASZ. W TAKIM RAZIE OBCZAJ TEŻ TE TEKSTY:
JESZCZE kilka pomysłów nim TO PODSUMUJĘ
Większość z moich ostatnich tekstów przez jakiś czas leżała w spokoju i dojrzewała. To zawsze pomaga – można zebrać lepsze argumenty, przykłady, o niczym nie zapomnieć. Kiedy przechodzę do tworzenia ostatecznej wersji, to zwykle (trzymając się zasad wpojonych mi przez moją dziennikarską mentorkę Paulę) bez litości wycinam trzy czwarte tych pomysłów i notatek. Żeby było krócej, konkretniej, nie tylko z samym mięsem, ale nawet wyłącznie z najlepszą polędwicą.
Tym razem jest inaczej. Czułem, że w tak trudnym, złożonym i ważnym temacie, a już szczególnie w tekście aspirującym do miana mini-kompendium, powinien znaleźć się każdy mający ręce, nogi i mogący komuś pomóc wątek. A więc poniżej wszystko to, co jeszcze wynotowałem sobie w trakcie pisania, ale z różnych powodów (nie do końca pasowało, nie chciałem rozwadniać przekazu itd.) nie znalazło się wyżej. I co przetrwało wycinanki, bo – wbrew pozorom – było ich sporo.
– Jeśli masz taką możliwość, to w chwili spadku energii i nastroju – utnij sobie dwudziestominutową drzemkę. Po otwarciu oczu świat wyda się zdecydowanie znośniejszy.
– Odloty artystyczne: od kilkunastu miesięcy chadzam na warsztaty Djembe – afrykańskich bębnów. Same zajęcia potrafią być niesamowitym oderwaniem, ale nawet kilkanaście minut bębnienia w ciągu dnia pozwala złapać trochę oddechu. Za co niniejszym oficjalnie przepraszam i proszę o wyrozumiałość sąsiadów.
– Staram się ograniczać łatwy dostęp do rzeczy wywołujących pętle uzależnień. Nie trzymam w domu słodyczy, nie mam w lodówce piwa, a kiedy raz na ruski rok zainstaluję jakąś grę i zauważam, że za bardzo mnie wciąga – w chwili silniejszej woli (zwykle z rana) po prostu ją odinstalowuję wraz z zapisanym stanem postępu. Zwykle nie chce mi się instalować i zaczynać jej od początku.
– Regularnie myślę o pewnej ciekawej koncepcji, którą ostatnio przypomniała mi książka Miłosza Brzezińskiego – nie ma jednego 'prawdziwego’ mnie. Potrafię być kompletnie inną osobą w zależności od pory dnia, roku, nastroju, tego czy jestem najedzony itd. Jaskrawy dowód prawdziwości tych słów wiąże się z, ekhm, fizjologią rozrodczości. Znacie powiedzenie, że najbardziej szczere pięć minut w życiu mężczyzny, to pięć minut „po”? Obie płcie mogą potwierdzić, że dany samiec jest w tej chwili zupełnie inną osobą, niż jeszcze kilka minut wcześniej.
A co to ma do doła? Ano to, że będąc przygnębionym staram się pamiętać, że pewnie za trzy godziny albo nazajutrz rano będę miał na całą tę sytuację zupełnie inne, wcale nie tak pesymistyczne spojrzenie. Często ciężko w to uwierzyć, ale to trochę jak z rozstaniami – w tej konkretnej chwili wali się nam świat, jednak u zdrowego człowieka w kilka miesięcy później cała sytuacja wywołuje już co najwyżej chwilę zadumy i smutku.
– Kiedy wspominam o koncepcji różnych „ja” od razu przychodzi mi też na myśl, że kiedy jestem nie w humorze, to nie tylko staram się nie oczekiwać od innych poprawy humoru i pocieszenia. W skrajnych przypadkach staram się dla dobra naszej relacji unikać znajomych, rodziny i przyjaciół. Nie zliczę sytuacji, kiedy zmęczony i zestresowany byłem albo generalnie nie do zniesienia, albo wypaliłem komuś z czymś, co zdecydowanie powinienem był zachować dla siebie.
– Raz na jakiś czas staram się wykonać akcję „Bieszczady” – wyjechać gdzieś dosłownie na 2-3 dni, zmienić otoczenie, pooddychać smogiem o innym zapachu, kupić płatki w innym spożywczym. Lokalizacyjne prywatnym numerem jeden jest dla mnie Brzeźno w Gdańsku za swojską blokowiskowo-wioskową atmosferę w połączeniu z bliskością i wygodami dużego miasta, pobliskim rozległym Parkiem im. Ronalda Reagana oraz plażą, którą mogę pójść do Sopotu albo Gdyni.
Przy znalezieniu sensownej oferty na Airbnb i dorwaniu promocyjnego Pendolino taka 3-4 dniowa akcja łatwo może zamknąć się w kwocie 350,- PLN
– Bardzo, bardzo, bardzo dobrze robi mi na psychikę spotkanie i szczera, otwarta rozmowa z jakąś inteligentną i przyjazną duszą. Bez specjalnego celu i planu – może to być po prostu wymiana ciekawych informacji, ale i okazja do pozostającej w granicach kultury dyskusji i polemiki. Niby oczywiste, ale w dobie zabiegania, terminów na wczoraj, narzekania i skupienia na sobie – wcale nie takie łatwe.
Jak udało mi się zwiększyć ilość takich zdarzeń? Uświadomiłem sobie, jak takie kontakty są ważne dla mojego dobrostanu i nauczyłem się, że gdy pojawia się okazja takiej rozmowy, a na liście zadań do zrobienia jest coś pilnego (zawsze jest) – lepiej, o ile to możliwe, wybrać kontakt z drugim człowiekiem. Na przykład bardzo, ale to bardzo chciałem wypolerować ten akapit siedząc w pociągu relacji Kraków-Poznań, ale trafił się interesujący współpasażer. No i nie wypolerowałem, pogadałem, a świat się nie zawalił.
– Nie wyobrażam sobie życia bez książek – koniecznie różnego rodzaju. Czytadła pomagają się oderwać – proste odstresowanie i relaks. Głębsza beletrystyka zmusza do przemyśleń lub pogrzebania we własnych uczuciach – to zawsze robi dobrze na głowę w długim terminie. Literatura faktu zmienia perspektywę i poszerza horyzonty – łatwiej mi potem zrozumieć zachowania innych oraz spojrzeć na to, co mnie spotyka z innej strony, a w rezultacie mniej się zamartwiać i frustrować rozmaitymi sytuacjami. Biografie – wszystko powyższe oraz oczywiście inspirują i motywują. Książki edukacyjne i poradniki – również motywują do zmian, eksperymentów i dają do tego konkretne narzędzia.
Hm, zdecydowanie muszę wrócić na blogu do kącika książkowego.
– Wspominając o książkach, warto bym napomknął o czymś, co tyczy się głównie biografii, poradników oraz wszelkiej maści blogów, wideo i podcastów. Staram się… a właściwie nie – samo jakoś tak wychodzi – aby miały one w sobie poza natchnieniem na parcie do przodu, także ducha pobłażliwości dla ludzkich przywar i niedostatków charakteru.
Tima Ferrisa cenię za m.in. świetne wywiady i wypełnione po brzegi konkretnymi poradami książki, ale także za szczerość i otwarte przyznawanie się do własnych porażek i niedoskonałości. Słuchałem ostatnio jednego z jego podcastów wracając z Centrum Krwiodawstwa. Słuchałem i jednocześnie kontemplowałem deficyt silnej woli, który kazał mi chwilę wcześniej łapczywie skonsumować trzy otrzymane po oddaniu krwi czekoladowe wafelki. I akurat w tym odcinku Tim podzielił się historią, kiedy to sam otrzymał gdzieś kilka paczek słodyczy i jeszcze tego samego wieczoru stoczył z sobą heroiczną walkę, aby nie udać się do szafki, w której je schował. Oczywiście przegrał. Pochłonął kilka tysięcy kalorii, a nazajutrz rano przywitał dzień z niestrawnością i moralnym kacem.
Usłyszawszy to najpierw, zupełnie nie bacząc że stoję w środku Galerii Kazimierz, zacząłem się histerycznie śmiać, a następnie poczułem rozrzewnienie. Dzięki Ci Panie za idoli z krwi i kości, a nie permanentnych zwycięzców wpędzających innych w kompleksy!
– Nie mogę wspomnieć o Timie, nie przytaczając chyba najczęściej udzielanej przez niego rady:
Jesteś średnią z pięciu osób, z którymi najczęściej przebywasz.
Depresyjni znajomi, których ambicja nie wykracza poza upalenie się trawą albo zdobycie kilku lajków pod zdjęciem (nie swojego) kota na Facebooku? Uciekaj! Nie, nie każę zrywać kontaktów z całym otoczeniem, a po prostu rozluźnić je z wyczuciem tu i tam. Szukaj ludzi, którzy swoją postawą pokażą ci drogę w górę (pokażą, a nie cię tam zataszczą!), a unikaj tych, którzy ściągają cię w dół. Oni nie są źli, to taka naturalna ludzka, podła cecha. Sam pamiętam wewnętrzny żal do licealnego kumpla, który też miał z niemieckiego w dzienniku same oceny binarne (1,0,1,1,0), a potem poszedł na kurs, podciągnął się i zostawił mnie w tym bagnie samego. Co ja bym wtedy dał, aby został tam ze mną. I część twoich znajomych ma niestety podobnie.
– To jeszcze o influencerach. Długoterminowo (ale nie w kryzysie, bo wtedy – wstyd przyznać – zazdroszczę mu życia i czuję niepozytywną zawiść) robi mi dobrze na głowę oglądanie Daily Vloga Krzyśka Gonciarza. Niewymuszona pozytywność? Zwykłe-niezwykłe życie? Jesteśmy w podobnym wieku? Pewnie kombinacja powyższych. W każdym razie działa idealnie.
– Na poczucie szczęścia o wiele lepiej działa, kiedy codziennie spotyka nas po kilka miłych rzeczy, niż kiedy otrzymujemy potężny pozytywny ładunek, ale tylko raz na jakiś czas. Dlatego dobrze w miarę możliwości wstrzyknąć sobie tu i tam jakieś pozytywne, codzienne akcenty.
– W ćwiczeniu dystansu i samoświadomości na pewno pomaga codzienna porcja medytacji, ale z tym jest u mnie bardzo różnie. W naprawdę ciężkich i stresujących okresach strasznie ciężko mi się do niej zmusić, więc tego zwyczajnie nie robię. Po ostatniej przerwie noszę się z ponownym przetestowaniem Calm (dopisek z później: testowanie udane, polecam).
– Sentyment i nostalgia bywają niebezpieczne. Jedno, to z uśmiechem spojrzeć od czasu do czasu na stare zdjęcie albo powspominać ze znajomymi „stare dobre czasy”. Co innego żyć tym, co już dawno minęło. Jak śpiewa Taco Hemingway – stare dobre czasy są TERAZ. Prawdopodobnie dokładnie tak będziemy myśleć za pięć lat o naszym obecnym życiu i sytuacji. Może więc nie warto czekać pięć lat?
– Nigdy nie jest za późno, by przerwać jakąś autodestrukcyjną pętle. Jeśli zeżarłeś prawie cały tort z bitą śmietaną – wcale nie musisz go kończyć. Jeśli dokonujesz czynności autoseksualnej przy idiotycznym (99% jest idiotyczne) porno – zawsze możesz przerwać tę czynność. Będzie poczucie winy, będzie niestrawność, ale jednak mniejsze. Pomyśl, że przerwanie nawet w trzy czwarte drogi to odzyskanie kontroli!
– W nawiązaniu do powyższego – zawsze, kiedy jest naprawdę ciężko, kiedy naprawdę nie mogę i mi się nie chce, powtarzam sobie, że to zrobienie czegoś z sobą właśnie w takich momentach jest prawdziwym zwycięstwem. Bardziej liczy się dwudziestominutowy trucht, kiedy masz doła, boli cię głowa i pada, niż 200 kilo w martwym ciągu wykonane, gdy jesteś w świetnym humorze i szczytowej formie. Warto wtedy poklepać samego siebie wirtualnie po plecach, bo fakt, że to zwycięstwo w niczym nie umniejszy trudu z jakim jest osiągane. Nie będzie nagle lżej, nie przyciemnią się światła i nie zagra muzyka Hansa Zimmera. Więc doceń się wtedy, tej!
– Czasem, kiedy dopada mnie dół, a zgodnie z przytoczoną wyżej zasadą, nie chcę obciążać nim otoczenia i nie oczekuję od niego pomocy w tej sprawie – stosuję auto-coaching. Zastanawiam się, co zrobiłaby albo powiedziała jakaś osoba, którą podziwiam. Szczególnie łatwe jest to kiedy siedzę za biurkiem – po prostu podnoszę wzrok i zastanawiam się co by mi powiedział któryś z gentlemanów ze zdjęć.
Na zakończenie
Nie wiem – wyłączyłem licznik znaków – jak długi jest ten tekst, ale podejrzewam coś najdłuższego od kilku miesięcy, a może i nawet w całej historii bloga. Miałem w szkicach i planach coś zupełnie innego, co porzuciłem w międzyczasie stwierdziwszy, że zupełnie tego nie czuję. A potem dobry kumpel wyciągnął mnie na sok warzywny…
Tam, nad rozmemłaną marchewką wyznał, że jest w dość poważnej życiowej dziurze i zapytał jak radzę sobie w takich sytuacjach. Radość z tego, że mogę komuś szczerze opowiedzieć o własnych zmaganiach i sposobach na nie, a przez to pomóc lepiej poradzić sobie z własnymi, dała mi ogromnego kopa. A potem jakoś tak samo usiadło mi się do klawiatury z luźnym postanowieniem spisania, ustrukturyzowania i uzupełnienia miejscami mojej wypowiedzi. Usiadłem i wstałem dwa tygodnie i pięćdziesiąt tysięcy (nie powstrzymałem się i sprawdziłem) znaków później.
Co mogę napisać w ramach podsumowania? Oczywiście, że nie wszystko, co napisałem podpasuje każdemu. Pamiętajcie, że pisałem to z perspektywy swoich doświadczeń. Między innymi dlatego nie poruszałem ważnych dla naszego długoterminowego samopoczucia tematów ilości snu, czy właściwej diety. Dlaczego? Ponieważ szczególnie to pierwsze – sen – nie do końca zależy od nas. Sam miewam problemy z bezsennością i kiedy leżę od trzeciej do piątej w łóżku z otwartymi, przekrwionymi oczami, naprawdę nie pomaga mi tłoczona zewsząd do głów świadomość, że dla pełni sił psychicznych powinienem być wyspany.
Realizacja wszystkiego, o czym piszę wyżej jest w naszej strefie wpływu.
Co mam nadzieję udało mi się przekazać tą prawie-książką? Że w chwili stresu, doła, przemęczenia nasz instynkt często działa przeciwko nam i najlepsze, co możemy zrobić dla siebie, to przejąć kontrolę nad sytuacją. Delikatnie powstrzymać się od tego, do czego pchają nas nasze niekoniecznie szczęśliwe nawyki, a zmusić się do tego, co – chociaż nie wydaje się aż tak kuszące – naprawdę nam pomoże.
To trudne. Nie wyjdzie zawsze w pełni, a czasem nie wyjdzie w ogóle. Zupełnie nieprzypadkowo w tym tekście osiemnaście razy występuje czasownik zwrotny „starać się”. Ja też nie jestem cyborgiem i pewnie najdalej w ciągu miesiąca skończę grając wieczorem 800-tny raz w Quake II i popijając czerwone wino. Grunt, to nie przestawać próbować i nie poddawać się za szybko.
Co na pewno chciałbym, żebyście z tego zapamiętali? Że doraźnie pomoże wzięcie kilku głębokich oddechów, a następnie delikatne, acz stanowcze zmuszenie się do ogarnięcia siebie i otoczenia oraz zrobienia czegoś skutecznie i długofalowo wyrywającego nas z negatywnej pętli (spacer z podcastem, ćwiczenia, a nie ciastko, piwo albo serial). A także to, że ze poza włączeniem do swojego arsenału doraźnych sposobów na doła, warto regularnie dbać o swój psychiczny dobrostan. Wyrobić nawyk doceniania tego, co macie i skupiania się na tym, co zależy od was, zamiast frustrować się czymś, na w ogóle nie macie wpływu. Czyli w szczególności na to co zrobią, pomyślą i powiedzą inni.
Co chciałbym żebyście zrobili? Oczywiście podesłali ten tekst wszystkim, którym może się przydać. Ale głównie interesują mnie wasze komentarze na temat:
- Waszych wrażeń z zastosowania w/w technik.
- Waszych własnych sposobów na radzenie sobie z dołem oraz na długoterminową higienę psychiczną.
- Propozycji (o czym już wspomniałem w treści) polskich podcastów dobrych na „pozytywne oderwanie”.
- Propozycji na temat uzupełnienia lub rozwinięcia tego tekstu (na pewno się pojawią).
A co chciałbym, żebyście poczuli? Że nie tylko wy macie swoje górki i dołki. Że to zupełnie zdrowe i normalne, choć kolorowy świat Instagrama sugeruje nam czasem inaczej. A także to, że przy odrobinie wysiłku i dobrej woli można dać sobie z nimi radę!
Epilog: case study
Zapewne domyślacie się, że większość podanych w tekście przykładów i sytuacji jest prawdziwa. Czego możecie się nie domyślać to fakt, że większość z nich miała miejsce w trakcie powstawania tego tekstu: piecyk, PKP, Współpracownik oraz Klient. Lubię, kiedy życie podrzuca najlepsze przykłady.
Ale tego, co nastąpiło, kiedy pisałem zakończenie się nie spodziewałem. Wybiegając do sklepu po awokado pierwszy raz w swoim trzydziestopięcioletnim życiu zatrzasnąłem klucze!
Takie właśnie sytuacje są doskonałym poligonem do szlifowania umiejętności radzenia sobie z życiowymi przeciwnościami. Była panika i złość, ale udało się je opanować (zacząłem od kilku głębokich wdechów). Straciłem pół dnia i sześćset złotych, ale za to (efekt poszukiwania dobrych stron):
- Odbyłem przymusowy, ale miły wiosenny spacer i to bez słuchania muzyki (słuchawki zostały w domu). Dobrze zrobiło mi to na głowę, a pewnie bym się na coś takiego tego dnia nie zdecydował.
- Miałem szczęście – spacer umożliwiła mi dobra pogoda i fakt, że byłem w miarę ciepło ubrany – co nie zawsze jest regułą przy szybkim wyskakiwaniu do sklepu.
- Pogotowie ślusarskie zadziałało o wiele szybciej i sprawniej, niż się spodziewałem.
- Zyskałem dobry epilog dla tego tekstu!
I tak, przeszło mi przez myśl, że owe sześćset złotych mógłbym jednak spożytkować inaczej, ale co się stało, to się nie odstanie. Jedyne, co mogę zrobić to zalepić dziurkę w nowym zamku, aby uniknąć powtórki z rozrywki i nauczyć się śmiać z całego wydarzenia. To jedyna droga.