antykruchość w życiu i w biznesie

Samorozwój po polsku i bez oszołomów – czy to możliwe?

Czyli o szalonych wąsatych networkerach, nietrafionych pitchach, bezczelnych hostessach oraz tym dlaczego czasem warto być gdzieś samemu. A zwłaszcza na konferencji takiej jak Festiwal Inspiracji.

Jak tylko dowiedziałem się o istnieniu imprezy o tak intrygującej nazwie, a zwłaszcza po przyjrzeniu się programowi i prelegentom – wiedziałem że nie może mnie tam zabraknąć. Na własne oczy chciałem przekonać się czy istnieje jakaś sensowna, lokalna alternatywa dla Grzesiaka, Jakóbiaka i Zbyszka Nowaka. Zwłaszcza że – mimo solennych obietnic składanych samemu sobie po Wolves Summit 2016 – od roku nie odwiedziłem żadnej większej konferencji. A przecież śmiało mogę powiedzieć, że tamten wyjazd zmienił moje życie. Może nie o całe 180, ale o dobre 74° na pewno.

Na ocenę promienia skrętu po Festiwalu jeszcze trochę zbyt wcześnie, ale już teraz mogę podzielić się tym, czego nauczyły mnie dwa intensywne październikowe dni.

Po pierwsze: najważniejszym miejscem są kuluary.

Nieodmiennie – o czym pisałem rok temu (i o czym świetnie pisze Kasia Janoska) – największą wartością tego typu imprez są nowe kontakty i znajomości. Trzeba tylko przemóc się, podchodzić do ludzi i gadać z nimi. Nie przeszkadza nawet to, że masz słabą, drukowaną w ostatniej chwili wizytówkę. W końcu głównie liczy się to, co powiesz i (jeśli będzie chemia), samodzielne wzięcie kontaktu od rozmówcy i odezwanie się do niego kilka dni później.

Po drugie: dostosuj swój pitch do odbiorcy i nie przecwaniaj.

Dosłownie kilka dni przed imprezą wymyśliłem sobie nowy pitch, czyli przedstawienie w krótkich słowach tego co robię. Nie – moim celem na festiwal zdecydowanie nie była aktywna sprzedaż siebie, szkoleń lub czegokolwiek – mam na takie coś alergię. Po prostu dobrze wiedziałem, że wielokrotnie padną tam przeklęte (dla każdego nie-etatowca) słowa: „czym się zajmujesz”. Chciałem być przygotowany. Miało być krótko, jasno i błyskotliwie:

Ratuję menedżerów przed wypaleniem zawodowym (pauza) i nimi samymi. Ustawiam ich i ich firmy tak, że dostarczają na czas to co trzeba.

Niestety – testy w terenie wykazały, że jedynym miejscem gdzie w miarę się to sprawdza, jest tzw. tagline na portalu LinkedIn. Po polsku i w realu pitch ów okazał się zdecydowanie przekombinowany. O wiele lepiej działało:

Szkolę ludzi z zarządzania projektami pod marką Zero Bullshit Management. Nazwa mówi sama za siebie.

Możliwe, że dalej będę myślał nad czymś lepszym, ale na razie zostanę chwilowo przy powyższym.

Podejrzewam nieśmiało, że moje eksploracje w tym obszarze mogą mieć związek z głęboką traumą z imprez takich, jak opijanie pierwszego nurkowego patentu. Był tam wraz ze mną niejaki Michał, który pracował jako kontroler lotu na Balicach. No i cóż – atrakcyjne niewiasty po usłyszeniu ode mnie, że zarządzam projektami (co desperacko próbowałem uratować dodając „w bardzo ciekawej firmie”) błyskawicznie traciły całe zainteresowanie kierując je w pełni na mojego lotniskowego kolegę.

Po trzecie: jedziesz na konferencję poznawać ludzi – jedź sam.

Znasz odwieczną regułę imprez muzycznych, konferencji i wyjazdów w nieznane? Jedziesz sam – poznasz ciekawych ludzi. We dwójkę – czasem z kimś pogadacie. Zabierasz znajomych – nie poznasz nikogo. Obserwując ludzi poruszających się grupami (np. dwie sympatyczne dziewczyny z PwC) po raz kolejny potwierdziłem sobie jej aktualność.

Po czwarte: rozważ bilet VIP.

Wybierając się rok temu na Wolves Summit przetestowałem zalety wejściówki Executive, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Jadąc na FI2017 od razu wiedziałem, że zrobię podobnie. Nie chodzi o nazwę – na hasła Prestige, VIP, Platinium, Exclusive dostaję wysypki w miejscach intymnych.  Nie chodzi jedzenie na miejscu – jak każdy konferencyjny catering było okropne. Nie chodzi o lożę, z której można było oglądać wystąpienia – widok był beznadziejny, bo połowę ekranu zasłaniały wiszące pod sufitem lampy. Chodzi o wejście na wieczorną, nieformalną imprezę i wygodniejszy dostęp do prelegentów (i nie tylko) w ciągu dnia.

Po piąte: pogadaj z prelegentami.

Jadąc do Warszawy wiedziałem, że na pewno chcę poznać i porozmawiać z Robertem Kroolem, którego polecono mi jako potencjalnego mentora. Wykorzystując benefity płynące z w/w wejściówki udało się tego dokonać szybko, sprawnie i bez najmniejszego problemu. A potem – samo jakoś tak poszło.

Do najciekawszych nowych znajomości zaliczyć mogę na pewno weterana Microsoftu, amerykańskiej NBC Olgierda Świdę; eksperta od storytelligu Kamila Kozieła (dla tych, którym Paweł Tkaczyk nieco już się odbija) i wydającego w Polsce książki mojego zawodowego idola oraz walczącego ze złą wielozadaniowością Marka Kowalczyka.

Nie sposób wspomnieć też – choć nie był prelegentem – Piotra Surmackiego, z którym niczym dwóch nerdów staliśmy pół wieczornej imprezy i omawialiśmy (absolutnie genialny) system zarządzania zadaniami w firmie, którą prowadzi.

Po szóste: cokolwiek sądzisz o Grzegorzu Turniaku – podpatruj i podziwiaj jego warsztat.

Grzegorz to taki specyficzny gość. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem go na żywo piętnaście (!) lat temu, dla mnie i moich znajomych z AIESECu wyglądał trochę jak kosmita z matplanety – gadający jak nakręcony facet z dziwnym wąsem. Tak – ma ADHD, tak – nie słucha uważnie co się do niego mówi, tak – nadal ma wąsy (choć te akurat wracają do łask), ale… gość naprawdę rozumie o co chodzi w networkingu. Sposób w jaki wykonał na mnie pokonferencyjny telefoniczny follow-up pozostawił mnie w głębokim podziwie pomieszanym z opadem szczęki.

Tym samym podejmuję solenne postanowienie, że po kolejnej konferencji spróbuję choć częściowo zrobić to, co podpatrzyłem u Pana Turniaka.

Po siódme: siedzenie jest niezdrowe.

Jako fan Kelly’ego Starrlertta i całego ruchu mobility – oczywiście wiem, że siedzenie nie bardzo nam służy. Niemniej ciekawie było obserwować co dzieje się z moimi ciągle jeszcze nie zregenerowanymi w pełni po operacji odnóżami w momencie, gdy przed dwa dni przyszło mi spędzić kilkanaście godzin na niewygodnym krześle.

Literalnie poczułem jakbym cofnął się w procesie pooperacyjnej odnowy o kwartał. Prosto po zakończeniu drugiego dnia imprezy pokuśtykałem więc czem prędzej na jedną z warszawskich siłowni na długą, bolesną i męczącą randkę z piankowymi wałkami, bezlitosnymi rehabilitacyjnymi jeżykami i innym narzędziami auto-tortur.

Po ósme: wynajmując hostessy – bądź wymagający i kontroluj.

Muszę przyznać, że dziwiłem się Gośce trzęsącej z wdziękiem i sprawnością HRem w VentureDevs, kiedy byłem świadkiem jak bezlitosna potrafi być w stosunku do wynajmowanych do obsługi imprez hostess. No cóż – miała kurde racje.

Gdy tak zastanowić się głębiej – to zjawisko dość standardowe. Dziewoje wbite w obcisłe sukienki, rozpieszczane komentarzami przez odwiedzających płci męskiej, nie do końca przykładają się do roboty zapominając trochę po co tam są i za co im płacą. Jednak to, co odpaliła jedna z dziewczyn ze stoiska Edenu sprawiło, że dosłownie zbierałem z podłogi szczękę.

Kiedy po pół żartobliwej, kąśliwej rozmowie stwierdziła, że kawa się skończyła i nie kwapiła się z jej podaniem, na co ja nadal w pół żartach stwierdziłem, że ciekawe co by na to powiedział jej szef, wypaliła z wykrzywioną miną, że: 'moge se do niego dzwonić jak tak chce’ i dodała, że mnie nie obsłuży i będę musiał poprosić koleżankę. Zrobiło mi się smutno i żal. Nie tyle ze względu na (raczej nietkniętą) miłość własną, co na firmę, która zapłaciła jej za promocję własnej marki.

Po dziewiąte i najważniejsze: istnieje polski świat sensownego samorozwoju!

Gości, którzy nie twierdzą, że można wszystko, nie zaczynają dnia od okrzyku „Dobiegniesz do mety i będziesz diamentem” ani nie gestykulują jak Tymochowicz po zażyciu speedu. Do niedawna nazwiska takie jak Walkiewicz nic mi nie mówiły – teraz na pewno zainteresuję się nimi bardziej.

I chociaż nie znalazłem na tej imprezie polskiego Alaina de Botton, choć kilka razy trafił się mówca, który mówił by mówić – miejscami było naprawdę nieźle: ciekawie, inspirująco i mądrze. A gdyby nawet nie, to dla samych tylko nowych znajomości oraz możliwości wysłuchania na żywo Łukasza Krasonia, którego opowiadane w spokojny niewymuszony sposób historie sprawiają, że nagle widzisz swoje problemy w zupełnie nowej perspektywie – było warto.

antykruchość w życiu i w biznesie