antykruchość w życiu i w biznesie

Zielona Karta i co z tego wynikło

Późny wieczór, początek maja, pociąg relacji Kraków-Wrocław. Jestem zmęczony, ale nie mam ochoty na drzemkę ani słuchanie audiobooka, z nudów zerkam więc na listę rzeczy do zrobienia. A tam… 'sprawdzić wyniki loterii wizowej’.

Wzdycham, bo nie lubię tego uczucia. Tego małego, ale kłującego zawodu kiedy okazuje się, że to jednak nie numery z kuponu podarowanego ci przez babcie zostały wylosowane w losowaniu lotto. Dobra, miejmy to już z głowy. Otwieram MacBooka, wchodzę na serwis Electronic Diversity Visa Lottery, wpisuje swoje dane i… O cholera!

Wpatruję się kilka sekund w ekran, a potem wybucham dzikim, niepohamowanym śmiechem. We wzroku jedynego współpasażera wyraźnie rysuje się dylemat: 'uciekać od razu oknem, czy zdążę jeszcze dobiec do drzwi?’.

Ukazuję swoje równe, czyszczone regularnie przez uroczą Panią Gosię zęby i wyjaśniając całą sytuację uspokajam go. Na szybko pytam jeszcze Google co oznacza owo 'further processing’. Znaczy tyle, że jeśli jestem osobą niekaraną, z wyższym wykształceniem, doświadczeniem zawodowym i płynnym angielskim, to legendarną Zieloną Kartę mam praktycznie w kieszeni.

I co teraz?

Ochłonąwszy zabieram się za nieco bardziej dogłębny research. Jak wyglądają procedury, przez które będę musiał przejść? Z czym się to wszystko wiąże? Czy aby nie stracić uprawnień wystarczy pobyć jakiś czas w Stanach, a potem tylko regularnie tam wracać?

Cóż, niestety nie jest tak różowo – aby nie stracić prawa pobytu muszę de facto przenieść się do USA i zacząć tam normalnie żyć i pracować. Tego mogłem się spodziewać, w końcu to Zielona Karta, a nie 'nieograniczona wiza dla tych, co sami nie wiedzą czego chcą’. Bardziej mrozi i zaskakuje mnie jednak informacja dotycząca podpadnięcia pod amerykańską jurysdykcje podatkową. Może okazać się, że – przynajmniej przez jakiś czas – skończę musząc płacić podatki w dwóch krajach. A jeśli nawet uda uniknąć się opłacania amerykańskiemu fiskusowi daniny za wynajem kawalerki w Nowej Hucie, to będzie wiązało się to ze stosem biurokracji, dokumentów, a nawet koniecznością skorzystania z usług biegłego w stosownych przepisach prawnika.

To może jednak bez sensu?

Ale zaraz! Przecież kiedy byłem w Nowym Jorku, sam mówiłem sobie, że fajnie byłoby choć chwilę tam pomieszkać i popracować. Nikt nie każe mi się tam przenosić na zawsze. Mogę potraktować to jak przygodę, pojechać na pół roku, a potem wrócić! Tak zrobię! I wtedy przypominam sobie, jak to było z moim planem zostania harleyowcem.

Wielkie Marzenie?

Skąd się to wzięło? Nie pamiętam. Może z lektury Dzienników motocyklowych Che, a może był to zwyczajny kryzys wieku średniego. Nieistotne. Ważne, że przez kilka lat z rzędu na liście moich pomysłów do zrealizowania jak bumerang pojawiało się hasło: 'zrobić prawo jazdy i kupić motor’.

Nęciła mnie ta perspektywa. Lubiłem wyobrażać sobie wiatr we włosach i astronomiczną liczbę lajków, którą zdobędzie zdjęcie z moim nowym nabytkiem. Więc z każdym początkiem nowego roku z pełnym przekonaniem przepisywałem Wielkie Marzenie z listy zeszłorocznej na bieżącą. Czemu musiałem przepisywać? No cóż – jego realizacja nigdy nie wyszła poza fazę planowania. Zawsze kiedy zaczynałem na serio się do tego przymierzać, uświadamiałem sobie ogrom czasu, wysiłku i pieniędzy jaki będzie mnie to kosztowało. A wtedy mój entuzjazm ewaporował.

Długo myślałem, że ma to związek ze strefą komfortu. Prawko i kupno motoru są poza nią tak daleko, że podświadomie mnie to przeraża i dlatego auto-sabotuję swoje wysiłki. I o ile przy takich symptomach podobna diagnoza często bywa strzałem w dziesiątkę, tak tym razem chodziło o coś zupełnie innego.

Fundamentalne pytanie.

Dzisiejszy względny dobrobyt pozwala wielu na spełnienie rozlicznych marzeń – zrobienia licencji nurkowej, kupna motoru oraz realizację innych pomysłów inspirowanych reportażami Tony’ego Halika, lekturą Tomka na Czarnym Lądzie czy zakupionego na dworcu kolejowym magazynu. Wszystko wydaje się być w zasięgu ręki.

Ale to tylko marne złudzenie.

Nie ma możliwości, aby na realizację wszystkich pomysłów wystarczyło nam pieniędzy, energii i przede wszystkim czasu. Trzeba wybierać. Nauczyć się zadawać sobie fundamentalne pytanie: to szczera potrzeba, prawdziwe marzenie, czy tylko zwykła zachcianka?

Znajdź ołówek i wypisz na kartce papieru listę trudności wyzwań i wyrzeczeń, jakie wiążą się z realizacją twojego pomysłu. Weźmy moje zostanie motocyklistą:

  • Chodzenie na nudny kurs i konieczność zdawania egzaminu.
  • Ogrom czasu jaki będzie trzeba poświęcić, aby zacząć co nieco orientować się w markach, modelach i innych niuansach, by potem kupić sensowną maszynę.
  • Konieczność znalezienia garażu dla nowego nabytku.
  • Było nie było, zwiększone ryzyko dla zdrowia i życia.

Teraz, mając ową listę przed oczami, przywołaj wszystkie pozytywne uczucia związane z tym pomysłem i dokonaj porównania. Jeśli nie widzisz problemu – śmiało przystępuj do realizacji. U mnie podobną próbę przeszły m.in.: odejście z pracy na etacie, prowadzenie bloga, odwiedzenie (pielgrzymka?) domu rodzinnego Arnolda, wakacyjna podróż śladami Pana Samochodzika oraz wmurowanie w ścianę akwarium.

Ale jeśli rozważając kolejne punkty zaczynasz nieśmiało drapać się po głowie, to prawdopodobnie jest to zwykła zachcianka. I choćby na pierwszy rzut oka wydawała się znakomitym pomysłem – lepiej się w to nie pakować. Ta lista jest u mnie dużo dłuższa i obejmuje chociażby: regularną grę w squasha, przeprowadzkę do Australii, przemalowanie roweru na pomarańczowo, kupno kamery GoPro, tańczenie electro-swing, kurs instruktora kulturystyki i – jak już się pewnie domyślasz – prawo jazdy na motor.

Po wykonaniu podobnego ćwiczenia odpuściłem też i Zieloną Kartę. Lubię swoje życie w Polsce i zostawianie go, a także całej rodziny i wszystkich przyjaciół przy jednoczesnej konieczności przechodzenia żmudnych procedur i ryzyku kłopotów z dwoma urzędami skarbowymi nie wydaje mi się warte kilku miesięcy życia na Manhattanie. To nie marzenie, to zwykła zachcianka. 

A może już świerzbią cię palce, aby zapytać po co w ogóle wysyłałem aplikację? Cóż, jesteśmy tylko ludźmi. Często robimy coś bezmyślnie, by pełnię konsekwencji uświadomić sobie dużo później. Grunt to nie brnąć wtedy dalej niczym leming bojąc się posądzenia o głupotę i niekonsekwencję, a zamiast tego przeprowadzić uczciwy rachunek sumienia i w razie czego wycofać. Wolę być już być posądzony o niekonsekwencję i niestałość niż skończyć w czarnej dolnej części pleców.

I’m very sorry Uncle Sam, I really like you, but not this time.

antykruchość w życiu i w biznesie