antykruchość w życiu i w biznesie

Jak umarłemu kadzidło

Czy twoja muszelka koniecznie musi być jędrna, nawilżona i czuła?

Gdy czytasz te słowa, ja prawdopodobnie jestem gdzieś nad Oceanem Atlantyckim w drodze do kraju, w którym będę mógł miarodajnie sprawdzić, na ile próba przypomnienia sobie podstaw hiszpańskiego w sześć tygodni przyniosła spodziewane efekty. Tymczasem jednak trwają ostatnie przygotowania i właśnie w ich ramach odwiedziłem pobliską aptekę, co stało się impulsem do napisania niniejszego tekstu.

Cel: uzupełnienie podręcznego zestawu pierwszej pomocy. Nie planuję odwiedzać dżungli, więc lista zakupów nie obejmowała ani malarone ani strzykawek z adrenaliną. Była bardzo krótka – tylko aspiryna i, na wypadek wystąpienia skutków ubocznych kosztowania lokalnych specjałów, nifuroksazyd. Nie potrzebowałem nic więcej, ale jednak obsługująca mnie pani wiedziała lepiej:

Na wypadek zatrucia powinien pan kupić jeszcze koniecznie elektrolity! — oświadczyła stanowczo.

A, to nie wystarczy się napić soku albo wody z cytryną? — nieopatrznie wdałem się w polemikę.

Nie! Tu ma pan zestaw, w którym jest wszystko, czego potrzeba – minerały, glukoza… — nieco obrażona zaczęła prostować moją ignorancję.

Nie dałem się przekonać. Podziękowałem i wyszedłem z apteki trzęsąc się w środku ze złości. Nie tyle na nią, co na fakt, że ona prawdopodobnie sama święcie wierzy w zasadność zakupu owych elektrolitów. A jeszcze szerzej na to, że we współczesnej, przepełnionej upsellingiem, cross-sellingiem i innymi wynalazkami rzeczywistości nieustannie trzeba wykazywać czujność godną Strażnika Teksasu, aby nie dać się zrobić w przysłowiowe bambuko.

A może kręcisz z powątpiewaniem głową, myśląc: 'co za uparty buc, przecież te elektrolity z pewnością są lepsze niż woda z cytryną’. Cóż, może i byłyby lepsze. Pytanie tylko: o ile?

Użyteczność.

Na pierwszym roku (powstań) Akademii Ekonomicznej im. Oskara Langego we Wrocławiu (spocznij) poza koniecznością oswojenia się z przewagą płci pięknej wokoło oraz uczęszczania na najnudniejszy wykład z zarządzania w dziejach, miałem również możliwość zaliczenia dość interesującego przedmiotu, jakim była mikroekonomia. Jak wszędzie znalazło się tam sporo uproszczeń i mającej mało związku z rzeczywistością teorii, ale znalazło się też i kilka ciekawych zagadnień. Między innymi: użyteczność, hipotetyczna miara określająca na ile używanie danego dobra zaspokaja czyjeś potrzeby, troski i przynosi mu radochę.

Dla maniaka motoryzacji wysoką użyteczność będzie miał z pewnością najnowszy model Tesli, ale wysoce użyteczne dobro wcale nie musi być drogie. Ten sam (jeśli nie wyższy) może mieć zwykła szklanka wody podana po kilkunastu godzinach spędzonych w upale bez kropli płynu. A co będzie miało użyteczność niską? Wspomniana już szklanka wody w chwilę po wypiciu herbaty albo kupiony ci na szybko i na odwal w sklepie typu PEPCO prezent.

Czy to oznacza, że szklanka wody albo dar serca ze sklepu z badziewiem są bezwartościowe i bezużyteczne? Absolutnie nie! Po prostu ich użyteczność jest bardzo mała – w tym akurat momencie wejście w ich posiadanie zrobi niewielką różnice w tym, jak postrzegasz komfort swojego życia.

I tak samo jest z tym nieszczęsnym elektrolitem. Pewnie pomoże, ale czy tak bardzo, że mam wydawać na niego pieniądze, wozić ze sobą w plecaku (większy bałagan), a potem trzymać w szufladzie (jeszcze większy bałagan) starając się pamiętać o jego istnieniu? Jeśli nie wiesz o co chodzi mi w tym ostatnim – przerwij czytanie, wstań i idź do swojej szafki z zapasami medycznymi i przejrzyj jej zawartość. Ile jest tam dojedzonych do połowy porcji leku, bo nigdy nie pamiętasz, że go masz i w razie potrzeby kupujesz nowy? Ile z nich jest już przeterminowane? A ile było leków, których zastosowania to już właściwie do końca nie pamiętasz?

Dlatego wolę poprzestać na miętowej herbacie.

Zespół niespokojnych stóp i inne baśnie polskie.

To jeden z tych negatywnych skutków życia w kraju coraz większej konsumpcji i dobrobytu. Są wszędzie – w prasie (co drugi artykuł w kolorowym magazynie), radiu (dowolny blok reklam), internecie (blogi!), w kolejce w Rossmannie (’a może ten nowy preparat do regeneracji paznokci’) oraz na billboardach:

cross selling up selling

Generatory sztucznych potrzeb: kolejna aplikacja do nie-wiem-czego, cukierki dla dziecka z witaminą C, czy (przypadkowo) reklamowany przez Natalię Siwiec krem do wybielania odbytu.

Najwrażliwsze są starsze pokolenia – bo jak tu po doświadczeniach niedoborów i niedostatków, nie skusić się na okazyjnie oferowany przedmiot, który tak bardzo podniesie jakość twojego życia? W dalszej kolejności mamy rodziców i właścicieli zwierząt (pardon za wspólną kategorię), bo jak tu odmówić nowego gadżetu, który tak bardzo przyda się naszemu podopiecznemu albo w którym tak bardzo będzie mu do twarzy? Ale i dorosły, niby-sprytny, niby-wykształcony, niby-czujny singiel też nie jest odporny. W czasie ostatniego remontu pozbyłem się z domu m.in.:

  • Biokominka. Naprawdę fajny gadżet, tylko niestety dość szybko okazało się, że radość z odpalania w nim ognia ustępowała upierdliwości finansowania i logistycznego ogarniania uzupełniania zapasów paliwa, którego przy swoim rozmiarze pochłaniał hektolitry.
  • Zestawu do wina. No to dopiero jest badziew! Ma go zaskakująco wiele osób – miałem i ja. Póki po kilku latach nie doszedłem do odkrywczego wniosku, że używam zeń jedynie korkociągu. Zatyczka? Mam korek. Lejek i pierścień 'aby nie kapało? Wystarczy umiejętnie nalewać. W bogatszych wersjach widziałem też termometry. Seriously? Przecież wszyscy pijemy wino z Biedry za 18,99…
  • Filtra Brita. Kiedyś dostałem na parapetówkę i tak z dnia na dzień, zupełnie bezrefleksyjnie zacząłem go używać. Tymczasem okazuje się, że jego jedyna funkcja to zmiękczanie wody, co teoretycznie powinno poprawić jej smak oraz zmniejszyć ilość osadzającego się w czajniku kamienia. Cóż – różnicy w smaku nie czuję, a wlanie raz na jakiś czas do czajnika odrobiny octu jest jakby łatwiejsze. Nie wspominając już, że kosztuje jakieś 30 razy taniej.

Kupujesz coś powodowany impulsem albo przykładem znajomych. Kupujesz, a potem latami czyścisz, przestawiasz z półki na półkę i – jeśli to coś, co się zużywa – dbasz aby regularnie uzupełniać zapasy. Jak ja mojego kremu pod oczy. Cóż – chciałem być piękny, ale pewnego razu zastanowiłem się czym (poza tym, że jest w mniejszych tubkach i jest droższy) różni się krem pod oczy od zwykłego. No i co? Wyszło, że w zasadzie to jest on (teoretycznie) delikatniejszą wersją swojego tańszego brata, do stosowania tam, gdzie skóra jest wrażliwsza i nie toleruje wersji zwykłej. Tylko, że – jak pokazał prosty test – mojej skórze ewidentnie jest wszystko jedno.

Dlatego – kiedy przychodzi mi do głowy, aby kupić coś nowego – zastanawiam się: czy chce mi się to chować, czyścić, pamiętać o istnieniu (te leki!) albo uzupełniać zapas? Czy warte jest to tych pieniędzy i zachodu, jaki się z tym wiążę? Ale przede wszystkim myślę o użyteczności. Czy na pewno da mi to radość i czy w czymś w widoczny sposób pomoże?

Czy może tyle, co umarłemu kadzidło.

antykruchość w życiu i w biznesie