antykruchość w życiu i w biznesie

Jak przetrwać konferencję (i z niej skorzystać)?

Czyli dlaczego angina może pomóc, a Tinder spowodować traumę, czemu warto wiedzieć czym jest USP, a czasami dokonać kontrolowanego samogwałtu. A i jest film z kotami.

Moje wyskoki poza strefę komfortu zwykle zaczynają się podobnie: w dobrym nastroju i pod wpływem impulsu podejmuję decyzję, której konsekwencje będę musiał ponieść dopiero za jakiś czas. I, jak początkowo jestem z siebie bardzo dumny i zadowolony, tak im bliżej wielkiego dnia, tym bardziej rzednie mi mina. Tak było z samotnym włóczeniem się po Azji i pójściem w pokazie mody. To samo przeżyłem i z Wolves Summit Jesień 2016.

Decyzje podjąłem siorbiąc kawę w jednej z knajp w Gdańsku-Wrzeszczu. Świeciło słońce, pani baristka szeroko się uśmiechała, a ja byłem świeżo po show Mateusza Grzesiaka. Czyli naładowany podejściem „da się”. I w takim nieracjonalnym stanie błogości, zaciekawiony po spotkaniu z koleżanką pracującą przy organizacji WS, zacząłem przeglądać ich stronę.

Ciekawe, nawet bardzo. A może, skoro działam już całkiem na własny rachunek, miałoby sens wybrać się i zbadać, czy nie ma tam dla mnie jakiegoś biznesu?

W kwadrans później byłem posiadaczem wejściówki w wersji executive, czyli z dostępem do wszystkiego co tylko dla mnie możliwe. Jak kochać – to księcia.

Jadę – i co teraz. Czyli przygotowania.

Plan, jak to każdy plan, był niezwykle ambitny – poczytać o pitchowaniu, wyznaczyć konkretne (zgodne z zasadą SMART!) cele, jakie chcę tam osiągnąć, przemyśleć i przebudować własną ofertę, przyjrzeć się profilom kluczowych uczestników na LinkedIn i wysłać do nich wcześniej zaproszenia, sprawić sobie nowe wizytówki i może ładniejsze buty. You name it. Lista była długa.

A wyszło jak zwykle.

Mógłbym teraz przytoczyć wam listę niezwykle ważnych, nie cierpiących zwłoki spraw, które uniemożliwiły mi spokojną realizację mojego planu podboju świata. Ale prawda jest inna. Gdybym szczerze, bez kręcenia głową i mrugania oczami miał podać prawdziwy powód, dla którego za jakiekolwiek przygotowania wziąłem się na dopiero na tydzień przed, to byłoby nim: bałem się, stresowałem i nie wiedziałem od czego zacząć. Doszły do głosu wątpliwości. Co ja tam będę robił między tymi wszystkimi startupami? Nikogo tam nie znam, a jak nikt nie będzie chciał ze mną gadać? Będę się tam kręcił jak spłukany zakupoholik po warszawskiej Arkadii?

Oczywiście wiedziałem co powinienem zrobić. Sam uczę tego innych. Banał – przestać myśleć o tych wszystkich stresujących sprawach, a zamiast tego określić pierwszy krok, jaki mógłbym wykonać w ramach takiego projektu. Dowolny. Cokolwiek, co posunęło by mnie do przodu. Nawet gdyby miało być to pójście do kawiarni z MacBookiem, albo zlecenie dodruku wizytówek. Pomyśleć i zrobić. Potem z reguły idzie już samo, albo przynajmniej o wiele lżej. Ale to wiedza z gatunku: „proste, ale nie łatwe”. Jak rzucanie palenia, jedzenia słodyczy, albo podglądania sąsiadki z naprzeciwka. Proste – wystarczy przestać. Ale czy tak łatwo?

Szczególnie, gdy trzeba umawiać się na randki.

Konferencyjny Tinder.

Jedną z ogromnych i niezaprzeczalnych zalet Wolves Summit, jest to, że organizatorzy mocno stawiają na networking – po naszemu poznawanie nowych osób. Słusznie, bo to nowe kontakty i znajomości, a nie wykłady, warsztaty, albo darmowy lancz, są tak naprawdę największą wartością tego typu imprez. A w naszej kulturze jest z tym niesamowicie ciężko.

Ludzie ze sobą nie rozmawiają, nie podchodzą do obcych, stoją jak kołki udając, że robią coś ważnego na smatfonie, albo pozostają przez cały czas w grupach, w których przybyli na miejsce. Dlatego chwała ludziom z WS, którzy robią absolutnie wszystko, by zmusić uczestników do zawarcia jak największej ilości nowych znajomości. Jednym z owych sposobów był „serwis randkowy” dla uczestników.

Prosta aplikacja, gdzie można było znaleźć wszystkich uczestników konferencji filtrując ich według przeróżnych kryteriów, a do wybranych napisać z propozycją spotkania. Jeśli tylko zaakceptował, system automatycznie przydzielał nam na kwadrans stolik w specjalnej strefie. Taki Tinder, tylko biznesowy. Brzmi sensownie? Nie dla kogoś takiego, ja ja.

Nie byłem typowym uczestnikiem tej konferencji i wypisywanie wiadomości z prośbą o spotkanie do ludzi, którzy nie spodziewają się tam kogoś takiego było… dziwne. Dziwne i niekomfortowe. Wybranie kilkunastu osób i wysłanie im mocno spersonalizowanych zaproszeń zajęło mi cały dzień, który nazwałem czarnym czwartkiem. Czułem się słabo, moja motywacja sięgała dna, a pogoda była wyjątkowo depresyjna. Ale wiedziałem, że trzeba, że warto i dokonałem na sobie tego kontrolowanego samogwałtu.

Tułałem się od kawiarni do kawiarni, szprycując kofeiną w nadziei, że może poczuję energię, że może się zachce. Jedyne co osiągnąłem to trzęsące się ręce, oraz w miarę pisania kolejnych wiadomości, drastyczny spadek pewności siebie. Bo, niezależnie od okoliczności, takie masowe występowanie z pozycji (było nie było) petenta, nie działa zbyt dobrze na samoocenę.

Pamiętam, jak wracałem do domu piechotą, w przemokniętych butach, oglądając zaparowane witryny knajp i spływające błotnistą breją chodniki. W tym wszystkim jedno pozwalało mi trzymać wysoko głowę – nie stchórzyłem, nie odpuściłem. Wykonałem przynajmniej niezbędne minimum, które przyniosło owoce i którego nie raczyło wykonać wielu uczestników.

Ale nie uprzedzajmy faktów, najpierw musiałem otrząsnąć się ze stresu.

Angina, dwa koty i NLP, czyli powrót do równowagi.

W ramach przygotowań nie robiłem wyłącznie głupich rzeczy. Kilka z nich było nadzwyczaj sprytnych. Na przykład  przybycie do stolicy sporo wcześniej i wynajęcie za pośrednictwem airbnb wygodnego lokum jakieś 4500 sekund spacerem od Pałacu Kultury i Nauki. Klimatyczny pokój w lofcie z widokiem na Rondo DeGaulle’a, przemili gospodarze-artyści oraz ich dwa koty, stwarzały atmosferę wybitnie sprzyjającą odprężeniu i relaksowi.

Zbawienna okazała się też… angina, z którą obudziłem się na 24h przed rozpoczęciem imprezy. Dramat? Wcale nie! Raz, że zmusiła mnie do odpuszczenia i zajęcia się cały dzień czytaniem książki (traf chciał, że był to Status Anxiety, Alaina de Botton  – nie mogłem w tej sytuacji trafić lepiej), leżeniem w wygodnym łóżku i krótkim spacerem – słowem, zmusiła do relaksu. A dwa – pozwoliła mi spojrzeć na moje ewentualne konferencyjne osiągnięcia z większym pobłażaniem:

To i tak wiele, jeśli stawisz się tam i wytrwasz będąc w takim stanie. Z bolącym gardłem, głową i bez cierpliwości do czegokolwiek i kogokolwiek.

Zmiana podejścia i perspektywy – to było to!

Żeby nie było, że do znudzenia rekomenduję Zen – teraz będzie coś ze stajni NLP. Choć tak naprawdę to nie tyle NLP, ile zdrowy rozsądek, doświadczenie i – a jakże – trochę zenowego odpuszczania. NLP ma jednak na to bardzo fajną nazwę – reframing. Po ludzku – spójrz na sytuację z innej strony. Z innej, czasem szerszej, czasem węższej, czasem skośnej perspektywy. Z innej. Takiej, która pozwoli zobaczyć problem inaczej i nieco bardziej pozytywnie. Budząc się rano w pierwszy dzień Wolves Summit pomyślałem sobie tak:

Przecież pójście tam z nastawieniem: chcę sprzedać swoje usługi to kamikaze. Tak naprawdę idę tam badać rynek, czy jest tam coś dla mnie, czy jeżdżenie na takie konferencje ma sens. Chcę też poćwiczyć podchodzenie i zagadywanie do nieznajomych, zobaczyć jak wyglądają pitche doświadczonych przedsiębiorców i – last, but not least – spróbować w miarę dobrze się bawić.

Pozostało tylko wyjść z łóżka i ruszyć na spotkanie przygodzie.

Czy było warto?

Zdecydowanie tak!

  • Po raz n-ty z rzędu przekonałem się, że kiedy się w końcu coś zrobi – 95% występujących wcześniej obaw, okazuje się kuriozalne i całkowicie bezpodstawne.
  • Potwierdziłem potencjał jednego z moich pomysłów biznesowych i zapłodniony intelektualnie kuluarowymi rozmowami, wymyśliłem jeden całkowicie nowy
  • Poznałem kilka ciekawych osób i z częścią na pewno wybiorę się jeszcze na kawę. Złapałem też kilka tzw. leadów, czyli potencjalnych klientów na moje usługi.
  • Na marmurowych, pałacowych schodach wpadłem na kumpla ze studiów (ostatnio widzieliśmy się kilkanaście lat temu, jest teraz dyrektorem w jednej z firm ubezpieczeniowych).
  • Zobaczyłem na żywo Piotra Buckiego – guru pitchingu i prezentacji, którego cenię za teksty, jakie publikuje na swoim blogu.
  • Przekonałem się, że kiedy ma się odpowiednie – otwarte i pozytywne – podejście, to nawet z anginą można w takim miejscu wiele zdziałać.

Wreszcie – nieco pół-żartem, miałem możliwość przekonać się, co oznacza powtarzane z niesmakiem w hipsterskich kręgach Warszawy określenie „kluby na Mazowieckiej”. Bo właśnie w Bank Club przy tej ulicy odbywała się konferencyjna impreza. Teraz już wiem i nie dziwie się znajomym omijającym owe lokale szerokim łukiem.

Czego się nauczyłem?

  • Warto było dokonać samogwałtu, siąść i wysłać te kilkanaście zaproszeń. Zaowocowało to kilkoma „randkami”, które (korzyść oczywista) może zaowocują jakimś biznesem, ale też (korzyść nie-tak-oczywista) pozytywnie wpłynęły na mój konferencyjny flow. Co mam na myśli? Ciężko wytrwać w takim miejscu kilka godzin ze stałym poziomem dobrej energii (szczególnie z anginą), jeśli jedyne co masz w planie to „szwendanie się i poznawanie ludzi”. Fajnie mieć w międzyczasie jakieś punkty kontrole. Coś co powstrzyma cię przed wypadem na „szybki obiad na mieście”, który – oboje wiemy to dobrze – mocno się przedłuży, albo w ogóle skończy powrotem prosto do domu.
  • Następnym razem rozłożę wysyłkę zaproszeń i podobne „proszące” działania proporcjonalnie na kilka dni. Aby uniknąć skutków ubocznych w postaci wątpliwości i spadku samooceny.
  • Jeszcze o flow – znów nieocenione okazało się obejrzenie krótkiego klipu z udziałem Grzegorza Turniaka i zastosowanie się do udzielonych tam rad. Warto gadać z każdym, zaczynając podchodzenie od osób stojących samotnie. Jeśli nie ma takowej – poszukaj – na standach firm, w kolejce po kawę, czy… do WC. Ciągłe gadanie i przestawanie w towarzystwie innych pozwala złapać flow, taką falę kiedy kolejne rozmowy nawiązują się same. Z kolei stojąc dłuższy czas samemu zaczynasz mieć dziwaczne przemyślenia i wątpliwości przed nawiązaniem kolejnych rozmów, a ten pozytywny stan gdzieś „ucieka”.
  • Jeśli się da – lepiej nie brać laptopa. To eliminuje pokusy, by zaszyć się w strefie chillout i „popracować”. Na pracę był czas we wszystkie dni, tylko nie w ten.
  • Kiedy drugiego dnia obudziłem się bardzo wcześnie, postanowiłem wstać i konstruktywnie wykorzystać ten czas. Od szóstej do ósmej ogarnąłem wszystkie materiały, wizytówki i inne pozostałości z dnia pierwszego, a potem poszedłem się porozciągać, relaksować i wydzielić nieco endorfin do mojego ulubionego Centrum Joga. Bingo! Do PKiN wszedłem odprężony, odświeżony i przygotowany. Spóźniłem się co prawda na prelekcję, której temat bardzo mnie interesował. Cóż z tego, skoro w kwadrans po przybyciu na miejscem zupełnie nie wiedząc, że to ona, zagadałem i poznałem akurat tę prelegentkę przy automacie z kawą.
  • Ogarnięcie materiałów i wizytówek z dnia pierwszego pozwoliło mi też na coś innego. Drugiego dnia poza zapoznaniem kilku nowych osób, podszedłem i porozmawiałem ponownie z większością tych, z którymi pierwszego dnia złapałem jakąkolwiek nić porozumienia. Jakość takiej kolejnej rozmowy i relacji budującej się w jej trakcie, była kolosalnie wyższa od tego, czego doświadczyłem dzień wcześniej.

Jakie błędy zobaczyłem u innych?

Skoro już i tak ze skromnej relacji zrobił się długi, poradnikowy tekst, dołożę kilka swoich mniej lub bardziej wrednych obserwacji. Może pozwolą ci uniknąć kilku strzałów w stopę:

  • Wydrukuj sobie wizytówki. Tak, wymienię nawet tak oczywiste rzeczy. Zatrważająca ilość osób ich nie miała!
  • Gdy już je masz, to nie wciskaj ich na prawo i lewo. Porozmawiaj, nawiąż choć nić porozumienia, a najlepiej poczekaj aż rozmówca sam poprosi cię o dane kontaktowe. Jakość, nie ilość. Te wciskane na siłę i w przelocie kończą zazwyczaj tam, gdzie ich miejsce – w koszu na papier.
  • Wybierasz się za granicę? Spraw sobie angielską wersję materiałów! Chyba najbardziej żenującym przykładem wizytówkowego faux pas była para z Niemiec, która wszystko, włącznie z  nazwą firmy (która po angielsku brzmiała dziwacznie) i informacjami na ulotkach miała po niemiecku. Efekt podobny jak wyżej – materiały trafiły do recyklingu.
  • Powyższe rady oznaczają de facto prostą rzecz – okaż szacunek rozmówcy. Co, kończąc już temat wizytówek, oznacza także – kiedy już ktoś wręcza ci swoją, rzuć na nią okiem. Chociaż na dwie sekundy. A kiedy siadasz do rozmowy przy speedatingowym stoliku, nie sprawdzaj w kółko smartfona.
  • Miej uzupełniony profil na LinkedIn.
  • Wiedz po co tam jedziesz i to realizuj! Napotkałem sporo osób, które nie pitchowały, nie robiły konferencyjnego Tindera, nie poznawały innych osób w kuluarach, tylko tak snuły się tam i z powrotem bez większego sensu i celu. Lepiej pojechać do SPA. Na pewno mają ładniejsze toalety niż w PKiN.
wolves_summit_speeddating
W oczekiwaniu na randkę.

I bądź profesjonalny. Nie bądź jak pewnych dwóch gentlemanów z Wrocławia:

  • Jeśli zapraszasz kogoś do udziału w Tinderze – zapisz sobie w notesiku kim dana osoba jest i czego możesz od niej chcieć. Rozpoczęcie rozmowy od „przypomnij mi czym się zajmujesz” sprawia, że rozmówca ma ochotę wstać i odejść.
  • Jeśli mimo to, z czystej ciekawości, został, a ty proponujesz mu usługę podobną do 200 innych na rynku, musisz wiedzieć jaki jest twój USP – unique selling point, czyli to, co wyróżnia cię od tych 200 innych. Dlaczego współpracę nawiązać ma właśnie z tobą.
  • Znaj podstawowy żargon. Jeśli jedziesz na Wolves Summit nie wiedząc co to: USP, VC, pitch i trakcja, to jest to mniej więcej tak, jakby pojechać na zjazd fanów Apple nie wiedząc co to iPhone. 
  • Wiedz, że jeśli rozmawiasz z kimś o potencjalnym biznesie i ten ktoś w duchu pomocnej asertywności ustala z tobą, że pociągniecie rozmowy jeśli wyślesz mu jakąś brakującą informację, czy np. wersję demonstracyjną produktu – zrób to! Z kilku osób, które mi coś obiecały ze zobowiązania nie wywiązała się żadna.

Podsumowując:

  • Nieznane zwykle wydaje się straszne, ale 95% twoich obaw w ogóle się nie sprawdzi.
  • Warto wykorzystać stres przed wydarzeniem, by zmotywować się do wykonania minimum potrzebnych przygotowań.
  • Owo minimum zaprocentuje i cię wyróżni, bo większość ludzi go nie wykona.
  • Gadaj z ludźmi, non-stop. Zapamiętaj, że jeśli ktoś stoi sam w 9 przypadkach na 10 ucieszy się, że ktoś doń zagadał. Co powiedzieć? Na przykład: „cześć, jak wrażenia z konferencji?”.
  • Bądź profesjonalny. Nie zrobisz biznesu z podejściem panów z Wrocławia.

I nie planuj za wiele. Uśmiechnij się, otwórz na innych i zdaj na entropię, a na pewno skończysz z kilkoma wartościowymi znajomościami, pomysłami na biznes oraz… motywacyjnym kopem.

Bo nie wspomniałem chyba o jednej, niezaprzeczalnej zalecie takich imprez – cudownie jest naładować baterię przebywaniem wśród ludzi, którzy działają i idą do przodu. Którym niezależnie od tego czy są starzy, czy młodzi, grubi, czy chudzi, czy mają wizytówki, czy nie, którym się po prostu, zwyczajnie chce.

antykruchość w życiu i w biznesie