Czyli czego można się dowiedzieć czytając na swój temat artykuł w gazecie.
Pierwszy raz bolał.
A dokładniej to rozbolało mnie czoło. Zapoznawszy się z treścią pierwszego udzielonego przeze mnie w życiu wywiadu, bezwiednie przywaliłem w nie dłonią z takim impetem, że zadźwięczały kubki na sąsiednich biurkach.
Tematem była historia skrzyknięcia przeze mnie grupy eko-entuzjastów i wspólnego przekształcenia siedziby jednej z krakowskich korporacji w miejsce trochę bardziej przyjazne środowisku. Zaraz na początku rozmowy wyraźnie podkreśliłem swoje pragmatyczne podejście do ekologii. Wyjaśniłem, że jestem zielonym, ale w skórzanej kurtce i we wszystkich działaniach zależy mi przede wszystkim na wyeliminowaniu bezsensownego, łatwego do uniknięcia marnowania zasobów. Opowiadałem, że (jeśli tylko futro i mięso zostaną w pełni i z sensem wykorzystane) mniej boli mnie śmierć foczki o słodkich oczach, niż zostawione na całe weekend w sali konferencyjnej włączone światło, otwarte okno i odkręcony na full kaloryfer.
Rozmawiało się bardzo przyjemnie i w atmosferze pełnego zrozumienia. Pan Daniel notował, a ja byłem dobrej myśli. Aż do wspomnianej już chwili, gdy otrzymałem tekst do autoryzacji. A w nim… byłem przywódcą bandy oszołomów chodzących w konopnych przepaskach biodrowych i korzystających z WC przy zgaszonym świetle. Nic dziwnego, że podczas kolejnych spotkań z dziennikarzami zachowywałem już daleko idącą ostrożność.
Uwaga: to pierwszy, historyczny wpis z dodatkiem w postaci video. Często gdy piszę, chciałbym dodać jeszcze coś od siebie. Np. na temat tego, jak dany tekst powstawał. Oto mój sposób by to zrobić, nie zaczynając jednocześnie trzech wątków na raz i nie wydłużając dramatycznie jego treści.
Oczywiście: daj znać co o tym sądzisz.
Na czym my to? Aaa… ostrożność w stosunku do dziennikarzy. No więc nie inaczej było, kiedy kilka miesięcy temu skontaktował się ze mną Grzegorz Gajek z My Company Polska, takiej całkiem ciekawej lokalnej mutacji Forbesa. Pisał artykuł o wypaleniu zawodowym i ktoś polecił mnie jako doskonały przykład. Zgodziłem się, pogadaliśmy, a potem przeżyłem małe déjà vu – bo znów po otwarciu propozycji tekstu opadła mi szczęka. Tym razem jednak z innego powodu.
Igor Mróz, urodzony w 1982 r., jako dziecko wyznaczył sobie cel: odnieść sukces zawodowy, zarobić tyle, aby mieć na podróże, gadżety, pięknie urządzone mieszkanie. Na studiach założył pierwszą firmę, agencję interaktywną. Potem przyszedł czas na błyskotliwą karierę w korpo (…).
Czytam i nie wierzę własnym oczom. Przecież to jakiś bullshit, nieprawda! Co oni tu nakłamali i wyolbrzymili, pismaki jedne!
Hm. A może tylko zrobili – i to całkiem z polotem – to, czego od wymaga od nas współczesna rzeczywistość?
Smutne to, ale żyjemy w świecie, gdzie nachalna, ocierająca się o bezczelność autopromocja jest już standardem. Gdzie wyolbrzymianie własnych zasług, zwane inaczej „przedstawianiem siebie i swoich osiągnięć zgodnie z zasadami nowoczesnej sprzedaży i marketingu” jest czymś nieodzownym. Bo wszyscy tak robią i jeśli człowiek spróbuje się wyłamać, pies z kulawą nogą nie zainteresuje się jego CV, ofertą szkoleniową albo profilem na internetowych randkach.
Podobno najbardziej oburza nas w innych to, czego sami u siebie wstydzimy się i nie lubimy. I pewnie właśnie dlatego My Company w pierwszej chwili mało nie wyleciało mi z dłoni. Bo, jakby tu powiedzieć, mam za sobą długi i wstydliwy okres skrajnej bufonady. Czas, gdy podobne, a nawet śmielsze piania na cześć własną dosłownie nie schodziły mi z ust. Wiecie co najczęściej słyszę, kiedy spotkam i zamienię kilka słów z kimś, kogo znałem kilka lat temu?
Jezu, ale znormalniałeś, nawet nie zdajesz sobie sprawy co z ciebie kiedyś był za palant!
I cóż. Ciężko nie przyznać im racji – byłem chodzącą autopromocją. Zawodowo sprawdzało się znakomicie, gorzej w życiu prywatnym. Ratunkiem dla duszy i relacji z innymi okazała się dopiero metoda, której nadałem zgrabną nazwę:
Pozytywna dwulicowość
Na zewnątrz, służbowo przedstawiam sprawy tak, jak Pan Grzegorz. Hobbystyczna orka za grosze z klientami z piekła rodem jest prowadzeniem agencji interaktywnej. Perypetie typowego krakowskiego łebka z IT – błyskotliwą karierą. A kupione okazyjnie poddasze staje się penthousem w centrum Krakowa. Idzie mi coraz lepiej, wystarczy spojrzeć na mój profil na LinkedIn (z resztą nie tylko mój).
Ale mam też drugą, skromniejszą i normalniejszą twarz, którą staram się pokazywać rodzinie znajomym i przyjaciołom. Na nowo uczę się bez oporów przyznać, że czegoś nie rozumiem, nie umiem, mam akurat wory pod oczami, albo nie czuję się pewnie w jakiejś sytuacji. Chryste co za ulga. Nie trzeba cały czas być boskim 24/7, nawet jeśli piszą o tobie w gazetach.
A ilu ludzi jeszcze na to nie wpadło?
Z zainteresowaniem przyrodnika przez okna knajp obserwuję przemykające ulicą z podniesioną wysoko brodą wylansowane blondyny oraz panów w granatowych garniturach i wypucowanych brązowych butkach. Obserwuję i zastanawiam się czy gdzieś tam w środku zachowali jakąś normalność. Czy z blondyną da się obejrzeć film, gdy jest w piżamie w misie i bez makijażu? Czy żigolo chadza czasem na ryby w ulubionym, dziurawym podkoszulku? Czy ich spotkania towarzyskie pozwalają się odprężyć i cieszyć kontaktem z innymi, czy może rodzą stres „jak wymówić nazwę tej potrawy”, albo „Wiesiek ma nowe auto, a ja?”.
Biedaki. Ja już wolę być dwulicowy.