Szukam w swoim stylowym worku, szukam w kieszeniach i w sakwach rowerowych. Nie ma. Zginął mi portfel! Ciekawe, jak pojadę nazajutrz do Łodzi bez kart, bez gotówki, bez dokumentów…
(kilka minut wcześniej)
Rozwiany, świeżo przystrzyżony przez Panią Dorotkę włos, uśmiech na twarzy i wiatr w plecy. Trochę dokucza głód, ale do domu już na szczęście niedaleko – wjeżdżam już na Karmelicką. Nienawidzę tego odcinka powrotu do domu. Kocie łby, wąski pas z torowiskiem i uczestnicy ruchu składający się głównie z tramwajów, taksówek i dostawczaków – największej zmory każdego rowerzysty. Instynktownie przyspieszam.
Łubudu stuk-stuk.
„Łubudu” to jedna z kolein w okolicach Kościoła Karmelitów. Ale to „stuk-stuk”? Jakby coś wyleciało mi z sakwy… E, niemożliwe. Oglądam się niedbale, nic nie dostrzegam i kontynuuje ucieczkę nieprzyjazną trasą. Kilka chwil później z ulgą zjeżdżam z głównej, ruchliwej ulicy i parkuje rower pod domem. Nim wdrapie się na piąte piętro i dokonam skoku na lodówkę, zaglądam na chwilę do miejscowego spożywczaka. Uśmiecham się, pogwizduję, ale kiedy przychodzi do zapłaty za awokado, 5 śliwek, cebulę i pomidora rzednie mi mina – nie mam portfela!
W pierwszej chwili bagatelizuję sprawę – pewnie zaplątał się gdzieś w sakwie rowerowej albo tylnej kieszeni. W końcu jestem mistrzem świata w panicznym szukaniu kluczy i portfeli. W szczególności tych leżących w widocznym miejscu. Na przykład na środku stołu.
Niestety nie tym razem – kolejne, coraz dokładniejsze autorewizje nie przynoszą rezultatu. Musiał mi wypaść tam pod kościołem, albo jeszcze wcześniej po drodze z Nowej Huty.
Wzdycham, wskakuję na rower i z prędkością warpową dopedałowywuję na skrzyżowanie Karmelickiej i Rajskiej. Parkuję, rozglądam się. Nie ma.
Cholera!
Tymczasem coraz mocniej zaczynam czuć w nogach przepedałowane tego dnia kilkadziesiąt kilometrów, a ssanie w żołądku jest już naprawdę uciążliwe. Przede mną zaś perspektywa raczej bezowocnej (ale spróbować trzeba) wyprawy poszukiwawczo-ratunkowej do Huty, a potem pewnie wizyta na komisariacie, telefony do banku i inne atrakcje.
Zdaje się, że powinienem właśnie pogrążać się w rozpaczy, a jednak moje Zen ewidentnie jest silne – postanawiam pomartwić się dopiero jeśli wyprawa faktycznie nie odniesie skutku. Świta mi też szalona myśl, że nawet taki obrót wypadków będzie miał swoją dobrą stronę – zaliczę całkiem niezły dodatkowy trening cardio. I to na czczo! Absurdalność wniosku powoduje niekontrolowanych wybuch śmiechu, muszę wyglądać z boku na najszczęśliwszego gościa na ulicy. I właśnie w tym momencie odzywa się tkwiący w lewej kieszeni telefon.
Zatrzymuję rower i zerkam na wyświetlacz – nieznany numer. Czyżby…
Dzień dobry, komisariat Kraków Rynek Główny, czy rozmawiam z Panem Igorem?
Yes, yes, yes — bezwiednie cytuje Kazimierza Marcinkiewicza i na tym samym wydechu dodaję — MAJĄ PAŃSTWO MÓJ PORTFEL?!?
Owszem. Czeka na odbiór w komisariacie.
Odkrzykuję, że będę za dwie minuty z taką mocą, że sądząc po odległości, mogli to chyba usłyszeć bez pośrednictwa sieci Orange. Już chcę jechać dalej, kiedy zauważam jak w moim kierunku zmierza jakiś sympatycznie wyglądający pan.
Przepraszam, usłyszałem fragment z rozmowy o portfelu, a ja… właśnie znalazłem taki czarny w kropki kolo kościoła na Karmelickiej i odniosłem na komisariat. To Pański? Nie wiem czy nic nie zginęło, ale naprawdę nie zaglądałem do środka.
Zaraz… znalazł i oddał mój portfel i jeszcze próbuje mi się z tego tłumaczyć? Zginęło? A niech wezmą sobie te kilkadziesiąt złotych! Grunt to dokumenty, karty, pendrive i inne rzeczy, o których zastąpienie nie będę musiał się teraz martwić! Pogrążony w ekstazie o mało nie urywam dłoni uczciwego znalazcy. Bardzo chętnie odpaliłbym mu jakieś znaleźne, ale raz, że wygląda na takiego, którego taka propozycja by obraziła, a po drugie… no nie mam portfela.
Ten dostaję kilka minut później od miłych państwa na komisariacie w Rynku. Zaglądam do środka – nie brak absolutnie niczego. Nawet 20 eurocentów, których wciąż zapominam wyjąć od ostatniej wizyty w Holandii. Wylewnie dziękuję, piszę odręczne oświadczenie, na którym domalowuje okolicznościowy, koślawy kwiatek, a potem wychodzę, wsiadam na rower i jadę zapłacić za zakupy. Uwijam się szybko, bo nie muszę szukać produktów po półkach. Uczynna pani ekspedientka z własnej inicjatywy odłożyła mi je na bok na wypadek gdybym jednak wrócił z wyprawy z tarczą.