antykruchość w życiu i w biznesie

Co wizyta w coffee shopie ma do dojrzałości?

— Ale kosmos! Jak to możliwe, że mieszkałem tu półtora roku i ani razu wcześniej tu nie byłem? — Pokręciłem z niedowierzaniem głową. — Czyżbym naprawdę zmienił się aż tak bardzo…

Skąd wziął się ten cały mój samorozwój? Rozkminy, wychodzenia ze strefy komfortu, rzucanie się na głęboką wodę, dążenie do finansowej niezależności i inne atrakcje? Jeśli tylko odpowiednio podpuścisz mnie podczas spotkania na żywo z chęcią opowiem. Włącznie z pewnymi interesującymi szczegółami, których na blogu opisywać mi nie wypada.

Wszystko zaczęło się kilka lat temu, kiedy mieszkałem pod Amsterdamem…

Nie. Dziś też nie będzie pikantnych szczegółów. Będzie o tym co działo się, kiedy zjawiłem się w kraju wiatraków i tulipanów po ponad ładnych kilku latach przerwy.

Rower

Pierwszym pytaniem, jakie zadałem Danylowi – kumplowi u którego zatrzymałem się w Amsterdamie – było:

Masz pożyczyć rower?

Miał. Stary, zdezelowany i prawie bez hamulców, ale powietrza z kół nie tracił i w miarę raźno (choć trochę skrzypiąc) toczył się do przodu. W ciągu tygodnia objeździłem całe miasto, pojechałem nad morze, do będącego kiedyś moim domem Hoofddorpu oraz Haarlemu – miasta, do którego mam wielki sentyment.

Z brakiem hamulców radziłem sobie zeskakując w krytycznych momentach obunóż na ziemię. Z resztą Holandia to taki magiczny kraj, gdzie jeśli pedałujesz pijany, nocą, bez świateł, pod prąd i potrąci cię samochód, to jest to wina kierowcy samochodu. To znaczy ty też będziesz mieć kolegium za wszystkie twoje wykroczenia, ale wina jest kierowcy. Więc czego tu się bać?

No właśnie.

Któregoś dnia w dzikiej ulewie wracałem do Amsterdamu, kiedy nagle jakieś 100 metrów nad moją głową wyłonił się z chmur lądujący samolot. Zatrzymałem się i rozdziawiłem gębę w zachwycie. I wtedy przypomniałem sobie, że już wcześniej słyszałem o tym miejscu! Punkcie z którego wygodnie można obserwować lądowania na głównym pasie lotniska Schiphol. Słyszałem, ale mieszkając dosłownie kilka kilometrów stamtąd jakoś nigdy tam nie dotarłem. Dlaczego?

Bo daleko, bo mogę się zgubić po drodze, bo ktoś się będzie dziwnie patrzył, bo nie mam wystarczająco dobrego aparatu, by robić tym samolotom zdjęcia. A teraz? Właściwie bez większego namysłu pojechałem w nieznane na rzęchu, który przecież nie nawet nie umywał się do mojego starego roweru.

Rozmyślania przerwał mi wyłaniający się z chmur kolejny samolot. Dreamliner!

— Ale kosmos! Jak to możliwe, że mieszkałem tu półtora roku i ani razu wcześniej tu nie byłem? — Pokręciłem z niedowierzaniem głową. — Czyżbym naprawdę zmienił się od tego czasu aż tak bardzo…

Najwyraźniej tak, bo pedałując później przez przygotowujące się właśnie na Gay Pride centrum Amsterdamu, zdałem sobie sprawę, że kiedy mieszkałem w Holandii na stałe, ani raz nie byłem tam rowerem. Ktoś zdaje się powiedział mi, że to niebezpieczne, ja chętnie uwierzyłem i tak już zostało…

Space Cake

Mieszkając w Holandii nie tylko nie byłem w punkcie widokowym lotniska Schiphol, nie jeździłem po Amsterdamie rowerem, ani nie skorzystałem z propozycji pożegnalnego prezentu od kolegów z pracy w formie 20 minut z wybraną dziewczyną w dzielnicy czerwonych latarni (true story).

Mało kto wierzy mi, że podczas żadnej z licznych podróży służbowych, nawet w ciągu długiego kilkunastomiesięcznego kontraktu nie odwiedziłem nigdy coffee shopu.

Listę uzasadnień miałem długą: narkotyki są be; nie podobają mi się miejsca pełne rozwrzeszczanych turystów; w środku śmierdzi; jestem taki offowy, a to takie mainstreamowe. I tak dalej. A tak naprawdę po prostu bałem się i wstydziłem

Wstydziłem i krępowałem się tak bardzo, że nawet nie umiałem przyznać się do tego sam przed sobą.

W pełni zdałem sobie z tego sprawę, kiedy już na miejscu w Amsterdamie spojrzałem na swoją listę rzeczy do zrobienia:

  • odwiedzić Hoofddorp;
  • napić się VLA i Heinekena, zjeść krokieta, stroopwafla i dropjes;
  • odwiedzić muzeum Van Gogha;
  • spożyć space-cake.

Ostatni punkt z miejsca wywołał w jelitach znajome negatywne motylki stresu. Ale nie ma że boli. Zdecydowałem – to pójdę!

O jest pierwszy. Trochę zbyt zatłoczony. Kolejny. Za mały. Następny. Nie wspominają o space cakes na witrynie, pewnie nie mają w ofercie. A ten? Coś mi w nim nie gra.

Igor! Właśnie, że ten, właśnie że teraz. Co się z tobą dzieje? Chciałeś tego? Nadal chcesz? No, to wchodzimy!

Przemogłem się, wszedłem i korzystając z fachowego doradztwa przemiłej obsługi kupiłem najdroższą muffinkę w swoim życiu. A kiedy dzierżąc w dłoni niewielką reklamówkę z ciasteczkiem i niesamowicie szczęśliwy z tego że się przełamałem przekraczałem próg coffee shopu, wiedziałem już że muszę napisać ten tekst.

space cake z amsterdamu

Bo czasem warto odwiedzić swój Amsterdam.

Miasto naszego dzieciństwa, kampus uniwersytecki, czy licealne spotkanie klasowe. Odwiedzić i przekonać się, że wbrew temu co czasem o sobie myślimy, tak bardzo się w międzyczasie zmieniliśmy, dojrzeliśmy i zmądrzeliśmy. Dawno nic nie dało mi takiej motywacji do dalszej walki z własnymi demonami.

A gwiezdne ciastko?

Ja chyba mam coś z neuroprzekaźnikami i nie nadaje się na ćpuna. Pomrowiło mnie w stopach i lekko zdrętwiały mi policzki. Większy odjazd miałem po małym Heinekenie. I tak, później sprawdziłem recenzje, trafiłem do bardzo rzetelnego coffee shopu.

antykruchość w życiu i w biznesie