antykruchość w życiu i w biznesie

Bliskie spotkania z Mateuszem Grzesiakiem

Tabloidowym nagłówkiem zapraszam na relację z kilkunastu godzin z narodowym guru rozwoju osobistego (a przy okazji jedną z bardziej hejtowanych postaci polskiego internetu).

Centrum Gdańska, oldschoolowy budynek Naczelnej Organizacji Technicznej. Oldschoolowy oznacza nie tylko stylowy sajding na ścianach oraz unoszący się w powietrzu zapaszek starych chodników. Oznacza przede wszystkim brak klimatyzacji, co przy ponad trzystu osobach na sali i słonecznym sierpniu na zewnątrz, powoli zaczyna dawać się we znaki.

I co ja robię tu, uuuuu. – Myślę.

Ale wyjścia już nie ma. Nie wstanę w tym momencie i nie zacznę się przeciskać do wyjścia. Siedzę w środku sali.

Żeby to tylko nie krzyczeli, nie wyli, nie migali światłami i nie krzyczeli „jesteś zwycięzcą”. – Zaklinam, kiedy Daniel Pieńkowski zapowiada nadejście guru.

Zapowiedź się kończy, a na scenę energicznie wkracza ON. Są brawa, są wiwaty, dwóch gości zaczyna wyć. Jestem przerażony.

Guru rozwoju osobistego.

O Mateuszu i jego szkoleniach pierwszy raz usłyszałem pod koniec zeszłego roku. Zdecydowanie nie było to nic pochlebnego: NLP, manipulacja, hiper-marketing i sztuczne pompowanie motywacji. Skrzyżowanie T. Robbinsa z Kiyosakim i Piotrem Blandfordem.

Kiedy więc w jakiś czas później trafiłem u Mediafuna na tekst Mateusz Grzesiak i cały polski coaching kontra psychologia i będąc w styczniowym nastroju do hejtowania (errare humanum est), postanowiłem dogłębnie się z nim zapoznać. Przeżyłem zaskoczenie. Szczególnie po obejrzeniu załączonego fragmentu programu z TVP1. Podczas gdy zaproszeni do studia eksperci ze swym poziomem dyskusji i argumentów oscylowali gdzieś między kloaką, a dnem totalnym, Grzesiak był spokojny, rzeczowy i zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie.

Na tyle dobre, że trafiwszy w jakiś czas później na jego stronę, postanowiłem zapisać się na newsletter.

Nie zostałem wielbicielem, nie kupiłem ani jednej książki, nie oglądałem klipów na YouTube, nie przeczytałem od deski do deski wszystkich artykułów. Obserwowałem. Aż pewnego dnia w mojej skrzynce znalazło się zaproszenie na EdduCamp 2016.

Promocyjna cena, ograniczona czasowo promocja – nie ze mną te numery, usuń wiadomość! Choć w sumie, zobaczmy… cena, jak na Grzesiaka faktycznie nieduża, sierpień w Trójmieście też atrakcyjny, a ja miałem przecież poszerzać swe horyzonty i nie uprzedzać się do wszystkiego z góry. Nagle całość przestała wydawać się taka głupia.

I tym właśnie sposobem, nieco przerażony, znalazłem się na dusznej sali, wśród rozentuzjazmowanej gawiedzi.

konferencja mateusz grzesiak

Szczęśliwie i ku mej nieopisanej uldze entuzjazm publiczności został szybko opanowany przez głównego prelegenta we własnej osobie, a motywacyjnego nakręcania oraz fajerwerków i fleszy nie stwierdziłem. Zamiast tego powoli i konsekwentnie zaczęto serwować nam konkretne, merytoryczne mięso.

Starszy brat?

Nie uderzyło mnie to od razu, po raz pierwszy myśl ta zaświtała mi podczas samotnego spaceru plażą w kilka godzin po ostatnim z wystąpień. Brzmiała:

Kurcze, jesteśmy podobni!

Nie, nie chodzi o fizyczne podobieństwo, które uparcie usiłowała wmówić mi koleżanka. Choć w sumie wiedząc, że 5% damskiej populacji naszego kraju żyje w przekonaniu, że jestem sobowtórem Dorocińskiego, to nic nie powinno mnie już dziwić. Wracając jednak do aspektów mniej cielesnych – skonstatowałem, że:

  • Mamy bardzo, bardzo podobny styl prezentowania. Z dokładnością do tego, że Mateusz zdecydowanie mniej się hamuje.
  • Cenimy erudycję, szerokie zainteresowanie i bycie tzw. generalistami.
  • Wieloletni romans z siłownią, zamieniliśmy z czasem z inne, bardziej urozmaicone formy aktywności fizycznej.
  • Medytujemy.
  • Przeżyliśmy flirt ze środowiskiem tzw. artystów podrywu oraz kilka innych błędów młodości. Co w żaden sposób nie powinno dyskwalifikować nas teraz. W końcu na przykład niejakiemu Piłsudskiemu zdarzyło się brać (wraz z Różą Luksemburg) udział w kongresie Międzynarodówki Socjalistycznej.
  • Nie cenimy sobie (co bardzo u Grzesiaka mnie zaskoczyło!) mówców nastawionych wyłącznie na zmotywowanie i nakręcenie publiczności.
  • Mamy bardzo ambiwalentny stosunek do naszych cech narodowych. Dużo dobrego, ale i bardzo dużo złego z syndromem skrzywdzenia oraz nadmierną wiarą w role szczęścia, losu i innych bliżej niesprecyzowanych sił na nasze życie na czele.
  • Za jedną z największych krzywd systemu edukacji uważamy to, że ludzie opuszczają szkołę wiedząc czym była defenestracja praska i znając reguły zastosowania czasu past perfect, a jednocześnie nie umieją dogadać się po angielsku, ani nie znają podstawowych reguł skutecznej komunikacji interpersonalnej. Czyli czegoś, co pozwoliło by im lepiej dogadać się z żoną lub dzieckiem.

Mógłbym tak dalej. A zaskoczenie było tym większe, że do Trójmiasta wcale nie pojechałem jako wielbiciel MG. Nie szukałem podobieństw, nie padłem więc ofiarą efektu potwierdzenia. Podobieństwa znalazły się same.

Czy warto pojechać na Grzesiaka?

Tak! Chociażby po to, by na własne oczy przekonać się kim jest najsłynniejszy polski trener rozwoju osobistego i skonfrontować to ze skrajnymi, krążącymi po sieci opiniami.

Stricte merytorycznie znalazłem dla siebie sporą wartość w pierwszej, mocno coachingowej części konferencji. Coaching (w dużym uproszczeniu) zasadza się na zadawaniu i próbie najszczerszej możliwej odpowiedzi na kluczowe dla naszego życia pytania. Nie było tu odkrycia Ameryki, po prostu kolejne narzędzia ze znanego zestawu. Z takimi pytaniami sprawa ma się jednak tak, że warto zadawać je sobie regularnie i w urozmaiconej formie. Nawet dzięki tak prostej tabelce:

tabela coachingowa grzesiak

Będę wyjeżdżał z Trójmiasta z kilkoma nowymi pomysłami i postanowieniami.

W ramach pozostałych modułów serwowano uczestnikom, nieco jak na mój gust przeładowaną, ale wartościową pigułę podstawowej wiedzy m.in. z precyzyjnego określania celów, sprzedaży czy marketingu. Nie dowiedziałem się niczego nowego, ale wcale nie mam o to pretensji. W końcu znalazłem się na imprezie, która z założenia skierowana jest do dużo młodszego i mniej doświadczonego uczestnika.

I tu dochodzimy do sedna. Z przyjemnością muszę stwierdzić, że:

Wysłałbym na Grzesiaka młodszego brata.

Z nadzieją, że zada sobie te kilka kluczowych dla jego przyszłości pytań. Że liźnie wiedzy z tak bardzo ważnych dla jego przyszłego sukcesu dziedzin. Że trochę się zainspiruje. I najważniejsze: bez obaw, że doświadczy jakiegokolwiek chorego prania mózgu.

W tym kontekście nie przeszkadza mi szereg uproszczeń, a nawet delikatnych, niegroźnych błędów merytorycznych, ani nawet namiętne nawiązywanie do kwestii fizjologiczno-fekalno-seksulanych (no dobra, tego było za dużo). Grunt, że dobrze się tego słucha, a nie zanudzenie przez kilka godzin tak dużego grona odbiorców to prawdziwa sztuka.

Wybaczam nawet straszliwe gwiazdorzenie, każdy musi mieć jakieś wady. Z resztą, ekhm, sam o gwiazdorzeniu wiem całkiem sporo.

Pozostałe wrażenia z EdduCamp 2016

  • Mimo, że większość moich rozmówców była o kilkanaście lat młodsza i z zupełnie innej bajki, bardzo przydała mi się gra networkingowa, gdzie każdy w minutę musiał przedstawić się swojemu rozmówcy oraz wyjaśnić i zareklamować to, czym się zajmuje. Szkolę z zarządzania projektami. I weź wyjaśnij to w minutę dziewiętnastoletniemu bokserskiemu Mistrzowi Polski.
  • Nie atakowano nas (czego się obawiałem) nachalną sprzedażą. Jedynie w przerwach ogłaszano kolejne promocje na szkolenia i książki. O tych ostatnich słyszałem jednak sporo niefajnych rzeczy, więc na razie się nie skusiłem.
  • Przykładem pozytywnej inspiracji był konkurs na Elevator Pitch, czyli błyskawiczne przedstawienie i zareklamowanie własnego biznesu. Miałem już wcześniej przygotowaną i opublikowaną na stronie konkretną koncepcję, ale przelewając ją na kartkę papieru pod presją czasu w knajpie w centrum Gdańska, zdecydowałem się wszystko mocno przeredagować. I to właśnie ta nowa wersja zdobyła spośród kilkudziesięciu zgłoszeń wyróżnienie, została odczytana ze sceny i znajduje się teraz na mojej stronie.

elevator pitch na brudno

  • Po raz kolejny przekonałem się, że networking, czyli poznawanie nowych osób na konferencjach w Polsce ma się bardzo źle. Tradycyjnie przed przyjazdem obejrzałem znakomity konferencyjny instruktarz Grzegorza Turniaka i starając się podchodzić i dosiadać do nieznajomych, poznałem kilka fajnych osób. Uczestników, którzy zachowywali się w podobny sposób, było niestety jak na lekarstwo. Co zainspirowało mnie do myśli końcowej tego tekstu.

Z networkingiem jest jak jak z rozwojem osobistym. Czasem trudno się przemóc, czasem trafisz na bufona albo nudziarza. Ale robiąc to, dajesz sobie w dłuższej perspektywie niesamowitego kopa. Tym bardziej skutecznego i wybijającego ponad przeciętność, że tak mało osób robi podobnie.

antykruchość w życiu i w biznesie