Och, jaki dumny i zadowolony byłem, kiedy na dobre porzuciłem książkowe czytadła, średnioambitne blogi i filmy o superbohaterach! To, czego się w ten sposób pozbawiłem odkryłem dużo później. I oczywiście przypadkiem.
Podobno cechuje mnie niesamowita samodyscyplina. Przynajmniej takie komentarze padają z ust znajomych, którzy mieli okazję spędzić ze mną kilka dni i poobserwować mój tryb życia. Czy to prawda? Niby tak, ale jakoś nikt nie dostrzega jak wzdycham i wywracam oczami na myśl o porannym zimnym prysznicu, sesji medytacji, jogi czy kolejnej ambitnej książce. A wzdycham i wywracam bardzo często.
Bo – wbrew wyidealizowanym obrazkom – nie ma możliwości, aby dobry humor oraz łaska uświęcająca towarzyszyły nam codziennie. I cała sztuka konsekwentnego parcia do przodu, to właśnie nauka radzenia sobie w te dni, kiedy motywacji mamy tyle, co kot napłakał.
A co mają do tego kiepskie filmy?
Pomagają przetrwać momenty, kiedy absolutnie nic mi się nie chce. Chwile takie, jak ta teraz – po wielu dniach mojej zagranicznej eskapady udało mi się zorganizować komputer, czyli wreszcie mogę coś napisać. Tyle, że jakoś nie mogę się zabrać. Jestem niewyspany, za oknem szara holenderska pogoda, boli mnie łokieć i nawet kawa nie pomaga.
Co wtedy? Ratunkiem jest Martin Eden, Jason Bourne, albo… Darth Bane, z którym zaprzyjaźniłem się podczas deszczowych dni kilka miesięcy temu.
To był ten szczególny moment w roku, kiedy wszyscy żyją już tylko nadzieją zbliżającej się wiosny, każdy poranek jest cichą walką o opuszczenie łóżka, a każda napisana linijka to wysiłek godny czternastotomowej powieści. I właśnie w takich okolicznościach przyrody planowałem zabrać się za kolejną książkę.
Pierwszy na półce straszył Kapuściński, a zaraz za nim Hanna Krall. Napisać, że nie pałałem zbytnim entuzjazmem do lektury którejkolwiek, byłoby bardzo delikatnym i dyplomatycznym niedomówieniem. W akcie desperacji postanowiłem więc zrobić wyjątek i wrócić do mniej ambitnych lektur.
Być jak Darth Bane!
Skorzystałem z rekomendacji Jonathana, który namawiał mnie na (podobno) najlepszą serię czytadeł osadzonych w świecie Gwiezdnych Wojen – Trylogię Dartha Bane’a. Zacna to była rekomendacja – wciągnąłem się, rozerwałem i odpocząłem, nabierając stopniowej ochoty na coś ambitniejszego. Zdarzyło się jednak coś jeszcze – przygody, ekhm, mistrza Ciemnej Strony Mocy, niespodziewanie dały mi motywacyjnego kopa do codziennego działania! Łatwiej wstawało mi się, szło na trening, albo siadało do ciężkiego maila, gdy… wyobrażałem sobie, że jestem jak Darth Bane.
Dziecinne – jasne. Prostackie – być może. Naiwne – z pewnością. Ale działo bez pudła!
Nudny, powtarzalny i stosowany od czasów Homera motyw samotnego bohatera, który pracą, cnotą i wysiłkiem walczy z przeciwnościami losu. Darth Bane pomógł przetrwać mi tamto przedwiośnie, a wczoraj Denzel Washington zmotywował mnie do zrobienia porządków oraz ugotowania dobrej kolacji.
To działa! Mam problemy ze skończeniem tekstu – przypominam sobie Martina Edena. Muszę poradzić sobie w trudnej i nieoczekiwanej sytuacji – patronuje mi Jason Bourne. Kieślowski i Steinbeck jak bardzo ambitni i skłaniający do refleksji by nie byli, podobnego kopa mi nie zapewnią.