Tak, to trzeci z rzędu tekst, który w tytule ma pytajnik. Ale bez obaw – nadal nie planuję zostać mainstreamowym blogerem. Kolejny nie będzie się więc nazywał „10 powodów, by kupować papier toaletowy”, a w niniejszej relacji z Londynu (domyśliliście się?) znajdziecie kapkę więcej, niż tylko rady, jaki bilet na metro kupić najlepiej.
Nauczka pierwsza – jestem uzależniony od komputera, jak Mike Tyson od bicia ludzi.
Co ma z tym wspólnego wyprawa do stolicy Anglii? Pomogła mi się o tym przekonać. Bardzo niechcący i bardzo boleśnie.
Kiedy w dzień wylotu obudziłem się na kwadrans przed budzikiem, postanowiłem wykorzystać ten czas na chwilę rozciągania i ciepłą herbatę. Niestety rozciągało się, a potem kontemplowało nad earl gray’em tak dobrze, że na zegarek spojrzałem dopiero o 5:23. Pociąg na lotnisko odjeżdżał z dworca kwadrans później. I tak, oczywiście że był to najpóźniejszy możliwy.
Trzy głębokie oddechy. Raz, dwa, będę jak Jason Bourne, trzy.
Zawijam wszystko, co tylko leży wokół mnie do plecaka i upewniwszy się, że na pewno zamknąłem drzwi (złe doświadczenia) pędem wybiegam z mieszkania. Dosiadam roweru i po pustych ulicach osiągam tempo godne Lance’a Armstronga. Dojazd zajmuje mi pięć minut, zaparkowanie pod Galerią Krakowską kolejną minutę, a sprint na peron – dokładnie 127 sekund. Pociąg rusza w momencie, gdy z głośnym „uff” opadam na siedzenie. Udało się!
Szybka kontrola – pieniądze są, telefon jest, dowód jest, karta pokładowa jest. Wszystko wydaje się być na miejscu. Zaraz. Chryste! Zapomniałem komputera. Stan, w którym znajdowałem się przez kilkadziesiąt (!) kolejnych godzin śmiało można by porównać do narkotykowego syndromu odstawienia. W głowie wciąż kołatało mi się:
Jak wystawię faktury na koniec miesiąca? Jak ogarnę zwiedzanie na miejscu? Jak napiszę tekst na blog i odpowiem na maile? Jak zrzucę wygodnie zdjęcia z telefonu? Jak zrobię przelewy? Jak ja w ogóle sobie poradzę?!?
Kosztowało to wiele głębokich oddechów, powtarzania pod nosem „odpuść, odpuść, c h o l e r a, odpuść” oraz nauki korzystania z programu księgowego przy pomocy telefonu, ale wszystko skoczyło się szczęśliwie. No, jeśli nie liczyć zawirusowanego smartfona.
Zastanawiałem się poważnie, czy nie spróbować czegoś z tym uzależnieniem zrobić. Nie znalazłem jednak żadnego sensownego uzasadnienia i tym samym, zgodnie z duchem Zen postanowiłem fakt ten zaakceptować. W końcu takie elektroniczne mamy czasy. Po prostu, choćby dla spokoju ducha, muszę nadal wozić ze sobą MacBooka. Ach, no i nie oglądać przy porannym myciu zębów filmu dokumentalnego o Richardzie Feynmanie. To powinno wydatnie zmniejszyć prawdopodobieństwo, że komputer znów zostanie w łazience.
Nauczka druga – dobieraj towarzystwo z podobnym poziomem zamożności.
Jednym z powodów, dla których stosunkowo mało zwiedzam Europę Zachodnią jest „klątwa tuńczyka”. Przykra bariera, która w chwili głodu nie pozwala wejść do dowolnej knajpy w poszukiwaniu przekąski z dużą ilością białka, świeżych witamin i zdrowych tłuszczy. Po prostu nie stać mnie, by codziennie puszczać na jedzenie na mieście po kilkadziesiąt euro. Radzę sobie, ale potem na długo zostaje mi uraz do jabłek i kanapek z tuńczykiem. Nie wspominając o tym, że to zwyczajnie frustrujące. Człowiek czuje się trochę jak ubogi krewny. Ale naprawdę źle jest, gdy w podobnych okolicznościach przyrody trafisz w dodatku na towarzystwo niedobrane pod kątem zamożności i potrzeb.
Ludzie, z którymi wylądowałem w Londynie są naprawdę świetni: pozytywni, przyjacielscy, o wysokiej kulturze oraz szerokich zainteresowaniach i ich status materialny nie powinien mieć tutaj specjalnego znaczenia. Ale niestety miał.
Kiedy wybieracie się wspólnie do pubu i lekko już podchmielone towarzystwo upiera się, żeby zapłacić za twoje piwo, nie jest to coś niespotykanego – standardowa sytuacja w gronie znajomych. Trochę słabiej robi się w momencie, w którym ty poprzestajesz na jednej pincie, ale przy jednej z kolejnych osuszanych przez ekipę rundek dowiadujesz się, że zgodnie z jakąś bliżej niesprecyzowaną tradycją teraz to ty powinieneś postawić wszystkim. Zdaje się na drobną kwotę 17 funtów.
Umówiony wspólny wypad na lancz też może wywołać mieszane uczucia. Bo co z tego, że pogoda piękna, jedzenie pyszne, a rozmowy zajmujące, kiedy ty nic nie poradzisz, ale pochodząc z naprawdę mało zamożnej rodziny, po prostu nie potrafisz nie liczyć w pamięci ile może wynieść twoja część rachunku za całość. Miejsce wcale eleganckie, okolice Piccadilly Circus, więc na oko byłoby to przynajmniej 40 funtów. Ile dokładnie nie dowiadujesz się nigdy, ponieważ dzieje się jeszcze coś gorszego – gospodyni upiera się przy zapłaceniu całego rachunku.
Jak się czujesz? Trochę jak taki sympatyczny, głupkowaty Jurij z któregoś z amerykańskich seriali z lat osiemdziesiątych. Fajny chłop, ale kiepsko mówi po angielsku i pochodzi z dzikiego, biednego kraju, więc zawsze trzeba mu fundować na mieście.
Nauczka trzecia – nie lubię wielkich miast.
Gdy byłem młodszy przepadałem za wielkimi miastami, a osiedlenie się w Londynie lub Nowym Jorku na mojej liście marzeń plasowało się zaraz za romantyczną kolacją w towarzystwie Claudii Schiffer.
Tyle, że podobnie jak w przypadku Klaudyny były to marzenia platoniczno-teoretyczne, oparte na wielkomiejskich doświadczeniach z, ekhm, sześciusettysięcznego Wrocławia.
Fajny ten Londyn, na pewno bardziej niż Paryż, ale nie urzekł, bo okazał się straszliwie przytłaczający. Tłumy, hałas, tabuny turystów i wszędzie daleko. Kiedy w drodze z Anglii z Polski zatrzymałem się na parę dni w Amsterdamie, poczułem się zupełnie inaczej. Miasto wydało mi się tak spokojne, przytulne, przyjazne i zielone, że postanowiłem raz na zawsze rozstać się z rojeniami o przeprowadzce do jakiejś giga-metropolii. Jeśli wyniosę się z Krakowa to prędzej do Bielska, albo Świdnicy.
Z obserwacji społeczno-kulturowych.
- Słyszałem liczne legendy o problemach ze zrozumieniem angielskiego akcentu, ale nie sądziłem, że okażą się aż tak prawdziwe. O ile specjalnie się nie starali, to z mowy większości tubylców rozumiałem wyłącznie spójniki.
- Londyńczycy są mistrzami rezerwy. Nikt na nikogo nie patrzy, nie łapie kontaktu wzrokowego, do nikogo nie zagaduje. Uważnemu obserwatorowi jazdę metrem może umilać podziwianie kunsztu, z jakim kilkadziesiąt osób w jednym wagonie jest w stanie uniknąć choćby krótkiego zerknięcia na kogoś obcego.
- Ciekawa rzecz dzieje się jednak przy dowolnej wymuszonej interakcji, na przykład ktoś się o kogoś potknie, a już natychmiast obie strony rozpromieniają się w uśmiechach, kłaniają i przepraszają, by w chwilę później jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki powrócić do swojej wyjściowej, pełnej rezerwy postawy.
- Londyn to miasto, gdzie możesz iść z rozpiętym plecakiem, a natychmiast ktoś w miły sposób zwróci ci na to uwagę. Coś wypadnie ci z kieszeni – podniosą, podbiegną i podadzą. Cudowne!
- Z nieznanych mi bliżej przyczyn mało kto nosi torby i teczki. Ewidentnie do dobrego tonu należy, by ulice londyńskiego City przemierzać z naręczem papierowych teczek i książek w ręce, zamiast użyć do tego celu skórzanej aktówki.
- Bijące wprost oczy bogactwo w miejscach takich, jak dom towarowy Harrod’s, dzielnice Chelsea, Kensington, City czy Belgravia, przywołują na myśl refleksję, że jak byśmy się nie starali – wciąż jesteśmy i będziemy nadal trochę Radomiem Europy. Za to całkiem przytulnym.
- Fish & chips to naprawdę niezła potrawa, ale strasznie ciężko ją kupić – wszystkie fast foody zdominowane zostały przez smażone kurczaki! Dostanie brytyjskiego narodowego fast-foodu staje się więc wyzwaniem podobnym, jak u nas zakup dobrych pierogów albo zapiekanki. Za to, gdy już rybkę upolujemy, nasze trudy wynagrodzi jej znakomite prezentowanie się w warstwie wizualnej, yummy:
Z porad praktycznych.
- No oczywiście, że będzie o biletach: najlepszym sposobem na poruszanie się po Londynie jest tandem tygodniowa oyster card + aplikacja London Tube Free by Zuti.
- Uwielbiasz (jak ja) Banksy’ego? Raczej nie wybieraj się na poszukiwania jego prac. Możesz skończyć ze złamanym sercem. Być może w Bristolu jest lepiej, ale w Londynie dość ciężko o informacje na temat czegoś świeżego, co – jak to na ulicy – jeszcze nie uległo zniszczeniu. Widok zaś tych kilku, które się zachowały – pod szkłem, wykorzystywanych by zwabić turystów do knajpy obok, wywołuje jedno brzydkie skojarzenie: komercja. Z resztą londyńscy street-artowcy mają na temat Banksy’ego swoje zdanie:
- O podejściu street-artowców dowiedziałem się podczas jednej z wycieczek oferowanych przez Free Tours by Foot. Serdecznie polecam! Ja zaliczyłem z nimi: Street art, Westminster i Soho.
Na koniec najważniejsze: po raz kolejny przekonałem się, że jednym z najlepszych pomysłów przed albo w trakcie wizyty w jakimś kraju, jest lektura współczesnej książki na temat jego kultury i społeczeństwa. Gdy mieszkałem w Holandii, w zrozumieniu tubylców znakomicie pomagali mi The Undutchables, przed wyjazdem do Izraela pochłonąłem Izrael już nie frunie, a przed Japonią bardzo przydała mi się lektura książki Tatami kontra krzesła. W uzyskaniu lepszej perspektywy podczas spacerów londyńskimi ulicami bardzo pomogła pozycja The English: A Portrait of a People, którą wypatrzyłem w jednym ze sklepów z używanymi książkami.
Tak, sklepy z używanymi i tanimi książkami to zdecydowanie najlepsza rzecz w Londynie.
Sprawiły mi wuchtę radości i dwa poważne problemy: powstrzymać się przed kupnem kolejnych książek i zmieścić to, co na zdjęciu w i tak już przeładowanym bagażu podręcznym: