Gdy ludzie czują, że się duszą, mają w zwyczaju reagować ucieczką. Ale nie ja – twardo zaciskam pętle i krzyczę „dam radę”. Przyszła jednak pora opamiętania.
Blogowanie było piękną przygodą. Pisany bez żadnej spiny blogopamiętnik dla znajomych, radosne i powstające (dosłownie!) na kolanie sprawozdanie z podróży po USA. Składnie lub mniej, ale zawsze lekko i z ochotą. Kiedy wpadałem w ciąg, potrafiłem pisać po kilka tekstów tygodniowo. A potem postanowiłem się „sprofesjonalizować”.
W rezultacie nie pamiętam już, kiedy ostatnio zdarzyło mi się usiąść do pisania z radością taką, jaka towarzyszyła mi kiedyś. Wzdycham, przymuszam się, zaglądam do poczty, robię piątą herbatę, zaczynam sprzątać biurko. Duszę się w formule, w którą sam siebie wtłoczyłem: napisać raz na tydzień, koniecznie na temat samorozwoju i w formie historii z morałem.
Większość ludzi ma problemy z dotrzymywaniem zobowiązań, moim problemem jest odpuszczanie. Jednak w końcu, niniejszym, porzucam moje zobowiązania. To blog ma być dla mnie (i dla Was), a nie ja dla bloga.
A poza tym to dość mam już Lepszej Wersji Siebie.
Ciemna strona autora.
Tak, znielubiłem swoją poprzednią nazwę. Bynajmniej nie dlatego, że hasło „stań się lepszą wersją siebie” spotykam najczęściej u fitness-guru, publikujących codziennie zdjęcia swojego brzucha oraz na porozwieszanych na siłowniach reklamach marek pragnących wmówić wam, że koniecznie musicie wyglądać jak ich sfotoszopowane gwiazdy. Do czego oczywiście nieodzowny będzie ich super-drink i para kolorowych butów.
Wcale nie. Po prostu była zbyt pozytywna. A ja aż taki pozytywny nie jestem.
Owszem – codziennie medytuje, chodzę na jogę, słucham jazzu i staram się być miły dla ludzi. Ale bywam także apodyktyczny, lubię puścić głośno Rammstein, a moje włochate przedramiona upstrzone są żyłami, w których buzuje sporo testosteronu. Wierzę w pozytywne podejście, ale z rozsądkiem, umiarem i sensem, a dążąc uparcie do Lepszej Wersji Siebie, gdzieś po drodze ów rozsądek mi się zawieruszył.
Pani terapeutka na odchodnym powiedziała mi, że moim zadaniem domowym jest zaakceptować moją ciemną stronę. A więc niniejszym – akceptuję.
AntiFragile, czyli zapiski spoza strefy komfortu.
Skąd nazwa? Z książki, która w ostatnich latach miała największy wpływ na mój stoicko-empiryczny światopogląd.
A stoic is a buddhist with an attitude, one who says f** you to fate.
W wolnym, autorskim tłumaczeniu: Stoik to buddysta, który nadstawi losowi drugi policzek, ale czasem wyprowadzi też celną kontrę na jego szczękę.
Zamierzam częściej kontrować, a poza tym nadal obserwować, radzić, inspirować i wychodzić ze strefy komfortu. Czasem rzadziej, czasem częściej, ale na pewno na większym luzie. Nawet, gdyby miało się to skończyć w ten sposób:
Na końcu kilka kwestii technicznych.
- Wszystkie kanały, za pośrednictwem których możecie śledzić teksty (Facebook, Newsletter, RSS, Bloglovin’) powinny działać bez zarzutu. W razie problemów – proszę o informację.
- Zdaję sobie sprawę, że moje nowe logo nie stoi na najwyższym światowym poziomie, ale ładniejszego zrobić nie umiałem. Jeśli umiesz zrobić lepsze – daj znać. Najlepiej z gotową propozycją.
- Wszystkie elementy związane z wyglądem i funkcjami bloga będą przeze mnie w najbliższym czasie sukcesywnie dopieszczane. Koniec ogłoszę prawdopodobnie w podsumowaniu maja i dopiero wtedy poproszę o informacje, że coś wam nie działa, rozjeżdża się itp.
Witamy na pokładzie!