antykruchość w życiu i w biznesie

Pracowita wersja lutego

W dzisiejszym podsumowaniu miesiąca: szkolę, jeżdżę pociągami sypialnymi i gram w reklamach. A, i jeszcze biorę się za grube (książki).

Wszystko jest kwestią odpowiedniego podejścia. Wszystko.

Ostatnio wziąłem na siebie sporo dni szkoleniowych. Chciałem sprawdzić czy podołam. W końcu merytorycznie stoję dobrze, warsztatowo też nie jest najgorzej, zastanawiało mnie za to, jak poradzę sobie pod presją i jak w takich warunkach zorganizuję swój czas.

Żałować eksperymentu zacząłem bardzo prędko. Gdzieś w okolicy walentynek.

Bo szkolenia to nieco inna bajka niż moje wcześniejsze, nawet najcięższe projektowego doświadczenia. Stojąc na sali ze światłem z rzutnika penetrującym twoje spojówki przede wszystkim chcesz, by uczestnicy coś z tego wynieśli, czegoś się nauczyli, żeby zrozumieli co trzeba. A więc – dwoisz się i troisz, a wieczorem jesteś mentalnym warzywem, które ma ochotę i siły wyłącznie na kilkukilometrową przebieżkę i wizytę w saunie. Następnego dnia speedujesz się kawą i robisz dobrą robotę, ale z utęsknieniem czekasz chwilę wolnego, aby trochę odsapnąć i popchnąć parę spraw z prywatnego poletka. Myślisz sobie wtedy, że nie ma takiej siły, która zmusiłaby cię do dodatkowej podróży, dodatkowego wysiłku.

I nagle dostajesz telefon:

Igor, słuchaj są tobą zainteresowani goście ze studia robiącego reklamy dla Lidla. Robota byłaby w ten czwartek. Mógłbyś nagrać krótki film, na którym się przedstawiasz?

TEN czwartek? Mój jedyny wolny dzień między dwoma kilkudniowymi szkoleniami? Nagrać film – ale jak, mam na sobie koszulę i krawat i obozuję na sali konferencyjnej w hotelu? Ciężko będzie, ale… NO JASNE, ŻE DAM RADĘ. Godzinę później przychodzi SMS:

Masz tę robotę! Daj znać czy mają ci zarezerwować hotel w Poznaniu.

Chwila. W Poznaniu?!? W środę do 16:00 prowadzę szkolenie w Krakowie, w czwartek rano miałbym spędzić cały dzień w Poznaniu, a w piątek od 8:00 rozpocząć kolejne szkolenie w Wadowicach. Tak, tych w Małopolsce, tych od Papieża.

I co teraz?

Wszystko jest kwestią motywacji i podejścia. Wszystko.

  • Środa 16:00 – koniec szkolenia;
  • środa 16:30 – cudem łapię pociąg do Poznania;
  • środa 22:30 – melduję się w hotelu w Poznaniu;
  • czwartek 19:30 – kończymy zdjęcia w studiu w Swadzimiu pod Poznaniem;
  • czwartek 22:00 – wsiadam w sypialny do Krakowa, ulga – jestem sam w dwuoosobowym przedziale;
  • piątek 2:30 – nadal nie mogę zasnąć, ależ rzuca w tym wagonie…;
  • piątek 5:30 – „godzina piąta, minut trzydzieści, kiedy pobudka zaaaagrała” – spoglądam na siebie w lustrze, konsumując otrzymanego od Wars-u 7-daysa i uśmiecham się szeroko – pociąg jedzie planowo, a ja mimo ciężkiej nocy wcale nie wyglądam ani nie czuję się jak zombie, wszystko jest kwestią podejścia;
  • piątek 7:30 – przybywam do hotelu w Wadowicach, podwójna kawa (na odwyk pójdę w niedzielę) i zaczynamy;
  • sobota: 16:00 – podsumowuję oceny uczestników treningu – moja średnia to 3,74 na 4, cóż dałem radę.

Ach, i jeszcze w sobotę rano dostałem prośbę o nagranie kolejnego filmu demonstracyjnego. Tym razem byłem kandydatem do reklamy makaronu. Cóż, wstałem o brzasku i, nieco nieformalnie ubrany, nagrałem go stojąc przed wejściem do sali, gdzie godzinę później rozpocząłem pod krawatem drugi dzień szkolenia:

I zgadnij co? W poniedziałek znów jechałem do Poznania!

Ta opowieść oddaje mniej więcej tempo i atmosferę, w jakiej przeżyłem ostatnie kilka tygodni. Aż dziw, że…

W lutym udało mi się jeszcze:

  • całkiem wrócić do swojej idealnej chuderlawej wagi, m.in. dzięki udanym ćwiczeniom siły woli – nie wciąganiu w chwilach energetycznego kryzysu szkoleniowego cateringu w postaci piegusków i delicji szampańskich.
  • Mimo naprawdę napiętego grafiku, dałem radę napisać cztery teksty i wszystkie opublikować zgodnie z rozkładem – każdego tygodnia najpóźniej w czwartek wieczorem. Przy okazji zorientowałem się też, że wszystko wskazuje, iż w marcu czeka mnie święto, któremu na imię „pierwsze 1000 lajków na FB”. Can’t wait!
  • Prawie codziennie znalazłem czas na medytację, rozciąganie i zimny prysznic, a jednocześnie nie wpadałem w obsesję „muszę, muszę, muszę” i potrafiłem odpuścić. Na przykład grając do rana w Fallouta 3 w towarzystwie butelki czerwonego wina. Bo miałem, kurcze, ochotę!

Poza tym kontynuowałem swoje czytelnicze postanowienie. Przeczytałem pięć książek, w tym jedną niesamowitą cegłę:

  • „Atlas Zbuntowany” Ayn Rand, czyli właśnie ta, mająca ponad 1200 stron, „cegła”. Powieść znana i ważna w kulturze amerykańskiej. Pochwała rozumu, indywidualizmu i egoizmu. Po względem prezentowanej filozofii naprawdę ciekawa – skłoniła mnie do wielu brzemiennych w skutki przemyśleń. Tylko, że jednocześnie nie mogę określić jej inaczej, jak tylko mianem literackiego gniota. (…) Od 10 minut patrzę w migający kursor – nie wiem jak skończyć ten opis. Polecić, czy nie? Właściwie napisałem wszystko, co potrzebne do decyzji – podejmij ją samodzielnie.
  • „The Black Swan” Nassim Taleb, czyli pierwszy bestseller autora polecanej przeze mnie z całego serca „Antykruchości”. Przyjemna, zajmująca i wartościowa lektura, ale jeśli znasz „Antykruchość” – nie warto, ta ostatnia powtarza 75% treści „Czarnego łabędzia” i jest zdecydowanie bardziej praktyczna.
  • „Dzikie palmy” William Faulkner – kawał dobrej prozy, ale teraz już wiem skąd opinie te opinie o Faulknerze – że ciężki. Nie, nie są przesadzone.
  • „Zniewolony umysł” Czesław Miłosz – miejscami trudna, miejscami przeględzona, a jednak naprawdę warta przeczytania. Ciekawe studium tego, jak czterej różni twórcy stali się piewcami stalinowskiego ustroju. Polecam szczególnie tym, co twierdzą, że „oni by się tak nigdy nie skundlili”.
  • „Zostało z uczty bogów” Igor Newerly – polecona przez mamę, otrzymana od Asi, rewelacyjna! Wycinek ze wspomnień autora z takich czasów i z takimi przeżyciami, że nasza obecna epoka po raz kolejny wydała mi się bezbrzeżnie nudna i (przede wszystkim) płytka. Całość okraszona niejedną mądrą, ale nienachalną refleksją. Najlepsza książka lutego!

Tekst miesiąca.

Zdecydowanie historia o tym, jak prawie zostałem zawodowym koszykarzem.

Czy polecę wam coś jeszcze? Nie. To kolejny miesiąc, kiedy prawie nie czytam innych blogów. W rzadkich wolnych chwilach zacząłem wybierać znów książki. I nie żałuję.

Podsumowując.

Kończę, wybiegam na kolejne spotkanie i pozdrawiam wszystkich z mojego salonu, który aktualnie jest magazynem żywności podczas kolejnej współorganizowanej przeze mnie akcji charytatywnej. Kilka dni temu dostałem pytanie, czy dam radę sam kupić żywność i zapakować 17 paczek dla potrzebujących, niepełnosprawnych osób. Ciężko, ale… wszystko jest kwestią motywacji i podejścia. Pozdrawiam więc spomiędzy konserw i kartonów.

paczki charytatywne

Aha, czy wspominałem już, że wszystko jest kwestią odpowiedniego podejścia?

antykruchość w życiu i w biznesie