– Bardzo mi się podobasz. – mówi jej wzrok. – Kurcze, ty też, ale… strasznie spieszę się na spotkanie – odpowiadam swoim.
Dobrze wykorzystać każdą minutę, złotówkę, rezerwę sił. Kiedyś wychodziłem na tramwaj odpowiednio wcześniej, albo wcale. Teraz – zawsze na ostatni moment. To samo ze spotkaniami, filmem w kinie i zajęciami fitness. Zwykle zdążam, ale czy na pewno robię dobrze?
20% + 35% + 20% + 25% ≠ 100%
Jedna z najgorzej wspominanych praktyk realizacji projektów? Tak zwane „dzielenie zasobów”!
Sytuacja, gdy Janek czy Kasia nie pracują w jednym, najwyżej dwóch zespołach, tylko w kilku, albo (o zgrozo) kilkunastu. Wszyscy wiedzą, że to ciężkie komunikacyjnie, że frustrujące, że nieefektywne. Wszyscy wiedzą, a mimo to wciąż tak robią. Najczęściej ze strachu, aby u któregoś ze swoich pracowników nie zgubić, nie stracić tych kilkudziesięciu minut tygodniowo.
Staję więc na sali szkoleniowej i opowiadam, dlaczego to kompletnie bez sensu. Bo niedoszacowujemy naszych zadań, a później mając zbyt wiele do zrobienia lecimy po łebkach; bo ciągłe przełączanie się między różnymi działaniami jest wyczerpujące i nieefektywne; bo kiedy ludzie mają za dużo na talerzu, brakuje im zdrowej, samolubnej motywacji do zakończenia czegoś sprawniej – bez sensu, skoro w kolejce i tak czeka na nich 215 innych spraw. A przede wszystkim dlatego, że te kilkadziesiąt wolnych minut, które może przydarzy im się od czasu do czasu, to jedyny czas, gdy mają szansę na usprawnienia, na wymyślenie czegoś naprawdę kreatywnego, nietypowego, wartościowego. Czegoś, o czym nie mają czasu pomyśleć w nieustającej bieżączce.
Tak opowiadam, a potem idę i popełniam w swoim życiu dokładnie ten sam błąd.
Mamo, pożycz stówę do pierwszego.
Na przykład ostatnio – zainspirowany spotkaniem z Michałem Szafrańskim, zoptymalizowałem moje zarządzanie finansami. Założyłem konto w innym banku i tam przelewam wszystko ponad twardo ustaloną, miesięczną „pensję”. W miarę stałą kwotę miesięcznych wydatków plus drobny bufor na coś nieprzewidzianego.
Podobno zabezpieczenia przeciw tsunami przy elektrowni w Fukushimie budowane były na podstawie danych historycznych. Tak, by wytrzymały najpotężniejszą falę, jaką zanotowano do tamtej pory. I tylko nikt nie pomyślał, że tamto ostatnie, największe, musiało przecież wcześniej zdetronizować jakieś poprzednie. Poprzednie też uznawano za „najgorsze, co tylko może się przytrafić”.
Póki nie przyszło większe.
I mniej więcej tak samo zadziałał mój zoptymalizowany system finansowy.
Kto mógł przewidzieć, że będę musiał wydać trzysta złotych na naprawę instalacji gazowej? Albo podobną kwotę zainwestować znienacka w sypialny na drugi koniec Polski? I, że w tych samym czasie zapomnę o czekających mnie dorocznych wydatkach na ubezpieczenie mieszkania i przedłużenia moich domen? Finał:
Yyy, cześć mamo, możesz mi przelać 100 z mBanku na mBank? Żeby doszło od razu. Bo wiesz, jest sobota, a właśnie zorientowałem się, że nie mam za co kupić jedzenia.
I coś takiego, wstyd przyznać, zaczęło przytrafiać mi się regularnie co dwa-trzy miesiące.
Optymalizacja, powiadasz? A właśnie, że nie, właśnie że:
Zdrowy zapas jest bardzo dobry!
Na przykład czasu. Też wypełniasz swój kalendarz po brzegi, a potem masz wrażenie, że cały dzień jest jednym, wielkim, nieustającym sprintem?
Spiesząc się gdzieś ostatnio, niedokładnie spojrzałem na zegarek i do wyjścia gotowy byłem o kilka minut za wcześnie. Ubrane buty, przedpokój i to irracjonalne uczucie: nie stracić tych siedmiu minut, spędzić je konstruktywnie. Autentycznie – poważnie rozważałem zdjęcie butów i zajęcie się czymś przez te kilka minut, byle tylko nie można było uznać ich za stracone.
A potem przypomniałem sobie – Fukushimę, moje bankowe optymalizacje, nieudane biegi na tramwaj i tę dziewczynę, do której nie zagadałem z braku czasu. I wyszedłem.
Idąc na przystanek i patrząc na dziwnie wiosenny w środku lutego dzień, obiecałem sobie, że gdy spotkam ją następnym razem – zaprawdę będę miał te dziesięć minut w zapasie.