antykruchość w życiu i w biznesie

Jak łykałem antydepresanty i co z tego wynikło.

Tak, miałem pełną szufladę antydepresantów. Tak, zjadłem całą. Tak, ja, „szczęśliwy i optymistyczny Igor”. Kiedy? Ostatniej jesieni. Zaczęło się, oczywiście, niewinnie.

Tekst ma charakter wyłącznie informacyjny. W żadnym wypadku nie zachęcam do powtarzania mojego eksperymentu.

Depresja? Panika, roztrzęsienie – owszem, ale żadna depresja! Spłukany wrzesień 2015. Dziura w budżecie, mgliste perspektywy na przyszłość i wynikający z tego przymus koczowania w salonie, by własne łóżko odnająć turystom. W dodatku wcale już nie tak wspaniałym i wyselekcjonowanym, jak w szczycie sezonu. Słowem – zderzenie z rzeczywistością.

I pewien podcast.

Neuroprzekaźniki.

Lubię wiedzieć jak działamy. My, nasze ciała, społeczeństwo. Namiętnie konsumuję wszystko, co znajdę na ten temat. Kahneman, Chomsky, Taleb, Cialdini, Tavris i Aronson. A po konsumpcji, by lepiej przyswoić nowy materiał, prowadzę obserwacje i eksperymenty.

Fizykochemiczna strona funkcjonowania naszego mózgu obchodziła mnie dotychczas stosunkowo mało. Pewnie dlatego wiedza związana z neuroprzekaźnikami, pojawiła się na moim radarze dopiero niedawno, po wysłuchaniu podcastu Tima Ferrisa z Charlesem Poliquinem.

W SKRÓCIE i UPROSZCZENIU: neuroprzekaźniki to związki chemiczne służące m.in. regulacji pracy komórek w naszym mózgu. Rozmaite badania pokazują, że ich poziom to sprawa bardzo indywidualna, a niektóre teorie przekładają to bezpośrednio na nasz temperament. Temperament, czyli to, jacy jesteśmy od urodzenia i co w połączeniu z kształtowanym przez doświadczenia życiowe charakterem, daje rezultat w postaci naszej osobowości.

Zostawiając jednak doktora Freuda, a wracając do chemii: wydaje się, że dany osobnik jest „mniej alfa i bardziej flegmatyczny”, ponieważ ma mało dopaminy. A wiecznie szczęśliwa, łatwo zasypiająca i mająca bogate sny koleżanka, przypuszczalnie opływa w serotoninę. I tak dalej.

„Ciekawe” – pomyślałem i wykonałem Test Bavermana – długi kwestionariusz pomagający określić naszą osobistą neuroprzekaźnikową sytuację. Wyszło, że o ile z dopaminą i acetylocholiną stoję świetnie, to z serotoniną i GABA mogłoby być lepiej. I pewnie, traktując jak kolejną ciekawostkę, przeszedłbym nad tym do porządku dziennego. Gdyby nie moja wrześniowa:

Nerwica (w granicach normy).

Cierpliwość: zero. Zdolność skupienia się na czymś: ujemna. Problemy ze snem: nieustające. Patrząc w lustrze w swoje przekrwione, pełne smutku oczy, pytam sam siebie:

Dlaczego inni tak nie mają? Dlaczego spokojniej reagują na tak niekomfortowe sytuacje?

I nagle, na fali ostatnich lektur przychodzi odpowiedź:

Bo mają inny temperament, jest im po prostu łatwiej!

A gdyby… Gdyby tak wziąć coś, co pomoże mi nagiąć chemię moich szarych komórek w pożądanym kierunku?

Tryptofan i teanina, czyli research

Nie zdawałem sobie sprawy z obfitości materiałów na ten temat. Nie podejrzewałem też, jak mocno rozwinięty jest rynek neuroprzekaźnikowej suplementacji. Bite dwa tygodnie zajęło mi ustalenie następujących faktów (znów trochę upraszczam!):

  • Wydaje się, że związaną ze spaniem i ogólnym poczuciem serotoninę, najsensowniej* podnieść przyjmując związek zwany tryptofanem.
  • W przypadku działającego m.in. jako regulator natężenia przepływu impulsów mózgowych (vide wszelkie irracjonalne „nakręcania się” na jakieś czynniki stresogenne) kwasu y-aminomasłowego, zwanego też GABA, sprawa jest o wiele trudniejsza. Wydaje się, że podanie go bezpośrednio niewiele zmienia, a po długich lekturach doszedłem, że najsensowniejszą* opcją jest próba flirtu z teaniną. Czyli niczym innym, jak skoncentrowanym wyciągiem z zielonej herbaty.

*najsensowniej – z relatywnie największą szansą, że zadziała, przy zachowaniu sensownego progu bezpieczeństwa oraz relatywnie dobrej dostępności danego specyfiku.

Mina zrzedła i ręka zadrżała (8 w Skali Richtera), kiedy po dalszych kilku godzinach odkryłem, że suplement o możliwie najwyższej, nie zmieszanej z niczym innym zawartości tryptofanu, nosi mrożącą krew w żyłach nazwę „Depresanum”. Pierwsza myśl:

Yyyy. Czy ja na pewno wiem, co robię?

Postanowiłem, że tak. Kontrolowany eksperyment raczej nie powinien zaszkodzić, a potencjalne rezultaty miały być tak obiecujące…

No cóż, nie były.

Chemiczna lepsza wersja siebie, czyli rezultaty.

Zacząłem od odpowiedzi na pytanie: co testuję najpierw? Bo o ile wiele wniosków z mojego skróconego neurodoktoratu było sprzecznych, tak wszyscy zgadzali się co do jednego: łykanie kilku takich środków na raz byłoby, jakby to ująć cenzuralnie, niezbyt mądre.

Postawiłem na serotoninę – chciałem spać. Wszędzie i zawsze. Jak mój kumpel ze studiów, który potrafił zasnąć w każdej sytuacji. Nawet, jeśli obiecał czuwać, pilnując naszych bagaży w nocnym z Przemyśla. Serotonina, znaczy tryptofan. Tryptofan, znaczy wywołujące moje obawy Depresanum. Twardo jednak zacząłem dwa razy dziennie przyjmować końską, ale zweryfikowaną z wieloma czasopismami medycznymi, dawkę. No i co?

No i nic!

Przez 45 dni eksperymentu, w czasie którego pochłonąłem kilkanaście blistrów specyfiku o zatrważającej nazwie ani ja, ani moje otoczenie nie zaobserwowało zmian w działaniu mojego układu nerwowego. Przede wszystkim – wcale nie byłem szczęśliwszy, ani łatwiej nie zasypiałem. Za to coś stało się z moją senną fazą REM. Śniłem więcej i intensywniej, o wiele dokładniej pamiętając później, co mi się przyśniło. Fajny efekt, tylko czy wart szprycowania się antydepresantami? To pomyślawszy, otworzyłem pudełko z teaniną.

Nie będę ukrywał – liczyłem na wiele. Naczytawszy się forów dla ludzi z fobiami społecznymi, miałem nadzieję, że wpadnę na trop tego, jak pozbyć się moich pętli irracjonalności. Stanów, gdy początkowo drobny, związany z czymś błahym niepokój, urasta stopniowo do rozmiarów powodujących totalne, uniemożliwiające zaśnięcie i skupienie się na czymkolwiek poza nim, przytłoczenie. Liczyłem, i niczym po sprawdzeniu wyników totolotka – sromotnie się zawiodłem. Bo teanina zmieniła w moim zachowaniu i fizjologii jeszcze mniej niż tryptofan. Dokładnie nic.

A jednak dało mi się wpaść na właściwy trop! Zupełnie gdzie indziej.

Podstawy, głupcze!

Stojąc przed moimi grupami szkoleniowymi i opowiadając o zarządzaniu, zawsze wspominam o piramidzie Malsowa i teorii motywacji Hezrberga. Pobieżnie. Na innych szkoleniach słyszeli to już przecież tyle razy. Każdy szef wie, że aby zacząć zaspokajać potrzeby wyższego rzędu, trzeba mieć najsampierw zaspokojone te podstawowe. Że integracyjne piwo, czy dyplom za wybitnie zawodowe osiągnięcia dla kogoś zarabiającego minimalną krajową, w najlepszym wypadku pozostanie bez wpływu. W najgorszym zaś spowoduje jeszcze większą frustrację. Motywować i martwić się o potrzeby wyższe możemy wtedy, gdy mamy zapewnione zdrowie, ciepłe buty, wkład do garnka, i miejsce do spania.

No właśnie, miejsce do spania.

Zabawę z naprawianiem własnej neurobiochemii zacząłem by się uspokoić i zacząć lepiej spać. Umknął mi jednak związek mojego stanu z faktem, że to ja sam pozbawiłem się dostępu do normalnego łóżka wraz z możliwością zaznania prywatności za drzwiami własnej sypialni. Oddałem je obcym, zmieniającym się co chwilę ludziom, zostając intruzem we własnym domu. Nie przyjąłem też do wiadomości, że zastanawiając się, czy stać mnie na płatki owsiane, mając na koncie trzy nieudane podejścia do własnego biznesu i średnie widoki na zmianę sytuacji finansowej, miałem pełne prawo być zestresowany. Zestresowany jak jasna cholera!

Samodzielnie pozbawiłem się podstawowych podstaw – patrz ambitna ilustracja poniżej – ale zamiast zastanowić się nad prawdziwymi przyczynami problemu, skupiłem się wyłącznie na objawach. Próbując załatać je farmakologią.

zaburzona piramida maslowaŹródło: rycina własna.

Koziołek Matołek.

Minęło kilkanaście tygodni – podpisałem dobry kontrakt, odzyskałem sypialnię, a wewnętrzny spokój i pozytywne nastawienie znalazły się same. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Chcąc podsumować moje wynurzenia, zastanawiałem się jak nazwać to, co zrobiłem. Szukanie cudownego remedium, przy zaniedbanych podstawach. Przyszło mi do głowy: „syndrom Koziołka Matołka”. Dla niezorientowanych, końcowy cytat z ukochanej bajki mojego dzieciństwa:

I znów poszedł biedaczysko, po szerokim szukać świecie tego, co jest bardzo blisko.

Nie wyszło źle. Matołek zwiedził świat – został szejkiem i mandarynem, a ja przekonałem się, że cudowne proszki pomagają tak, jak umarłemu kadzidło.

antykruchość w życiu i w biznesie