Podsumowanie miesiąca, tym razem bardziej w stylu slow life, m.in. o: wódce-imbirówce, darach losu, spotkaniu z najpopularniejszym polskim blogerem finansowym, organicznym jedzeniu i spontanicznych wyjazdach w poszukiwaniu korzeni.
W październiku przysiadałem fałdów i odsuwałem od siebie wizję bankructwa. Poszło dobrze, ale niestety skutkiem ubocznym był powrót, znanego świetnie moim bliskim, Igora-terminatora. Kalendarz wypełniły: praca, treningi, plany, a na relacje, uczucia i refleksje miejsca nie zostawiłem wcale.
Kac moralny pojawił się, gdy oboje z Asią z Book me a cookie „odwaliliśmy” umówione wcześniej spotkanie. Takie, które w zamyśle miało być fajnym, pozytywnym oderwaniem od zabieganej rzeczywistości, a stało się po prostu kolejnym punktem do odhaczenia w naszych napiętych kalendarzach. Zorientowałem się, że coś, gdzieś poszło nie tak. Znowu przegiąłem.
Głupie to, ale i całkiem ludzkie, zwykłe i normalne. To jedna z tych oczywistych oczywistości, o których na co dzień jakoś się zapomina. Przegniemy, przesadzimy, a wtedy najważniejsze to po prostu zorientować się w sytuacji i odbić w drugą stronę. Czasem nawet uda wstrzelić się w złoty środek. Tak, że starczy czasu na karierę, znajomych i popatrzenie się w okno.
Całkiem jak mnie w naprawdę odświeżającym i różnorodnym listopadzie.
Co można zrobić w najbardziej nielubianym miesiącu?
Pójść na spotkanie z Michałem Szafrańskim z bloga Jak Oszczędzać Pieniądze. Pójść z założeniem „chcę tylko zobaczyć Michała na żywo, raczej nie dowiem się nic nowego”, a wyjść ze sporą dawką inspiracji. Z kopem, który skończył się kilkoma małymi, ale znaczącymi zmianami w sposobie, w jaki ogarniam swoje finanse.
Wziąć udział w imprezie-niespodziance ulubionej projektantki mody. Tam spotkać kota, który jest moim imiennikiem, wsadzić palec w czekoladową fontannę, a następnie wracać piechotą przez pół Krakowa, rozgrzanym cudowną imbirówką wyprodukowaną przez solenizantkę.
Skończyć kilka naprawdę dobrych książek oraz… założyć konto na portalu LubimyCzytać.pl, próbując nieudolnie przypomnieć sobie i dodać tam wszystko, co przeczytałem w tym roku.
Wziąć udział w swoim pierwszym pokazie mody.
Odkryć (na super-zatłoczonej krakowskiej Floriańskiej, a jednak dobrze ukryta) nową, przytulną herbaciarnie i zaszyć się tam na kilka godzin, rozmyślając o celach na kolejny rok. Pewnie napiszę o nich osobno, dość powiedzieć, że w 2016 planuję coś absolutnie przeciwnego do wszystkiego, co robiłem dotychczas.
Odkryć… zupy. Nie tam żadne hipsterskie kremy i inne dziwadła z mlekiem kokosowym. Tylko oddać się namiętnemu gotowaniu oraz konsumpcji grochówek, barszczy i fasolówek. Składniki brałem głównie z krakowskiego targu pietruszkowego albo pobliskiego sklepu z organiczną żywnością. Tak, wchodzę w drugi miesiąc eksperymentu polegającemu na przejście w większości na jedzenie opatrzone rozmaitymi biologicznymi certyfikatami. Ktoś ciekaw wrażeń?
Poprowadzić szkolenie w podkrakowskim Business Parku (taka lokalna wersja warszawskiego Mordoru). Ludzie mili, atmosfera fajna, ale… samo miejsce niesamowicie przygnębiające. Ludzie wylewający się z przepełnionego pociągu i niczym mrówki wędrujący ścieżkami wydeptanymi przez parking, by ze ściskanym kurczowo w dłoni identyfikatorem zniknąć w drzwiach jednego z biurowców. Brrr.
Otrzymać swój pierwszy gratis dla blogera! Wchodzę na pobliski targ i mijam stoiska. Jakiś pan proponuje mi orzechy, ja uprzejmie dziękuję mu i kieruję się w obranym z góry kierunku. Po chwili ten sam pan dopędza mnie i wręcza gruszkę ze słowami: „To za Lepszą Wersję Siebie”. Moja mina i radość: bezcenne.
Odbyć, przy okazji szkolenia we Wrocławiu, spontaniczną wycieczkę do Książa, Wałbrzycha i Głuszycy. W Książu nie byłem od czasu wycieczki w siódmej klasie podstawówki, z której pamiętam kolegów dających kelnerowi napiwki po 500 złotych. Pięćset w jednym banknocie z Tadeuszem Kościuszką. Wałbrzych wynikł niejako przy okazji. Z Głuszycy zaś pochodzi część mojej rodziny, a nie byłem tam chyba 20 lat. Udało mi się nawet odnaleźć dom, w którym – dawno temu, za górami, za lasami – siłami natury przyszedł na świat mój ojciec!
Chyba już wystarczająco dowiodłem, że wystarczy chcieć, a depresyjny listopad nie będzie wcale taki zły, co?
Tekst miesiąca oraz do poczytania gdzie indziej.
Jako osobnik nieustająco rozmyślający nad życiem, karierą i niezależnością finansową na tekst miesiąca wybieram „Doceniając, że nie urodziłem się w Radomiu„. Olśnienie, że wcale nie jestem beznadziejny jeśli nie potrafię powtórzyć sukcesów biznesmenów opisywanych w Forbesie, było dla mnie naprawdę ważne. Mam nadzieję, że pomoże też innym osobnikom ze skłonnościami do wymagania od siebie zbyt wiele…
W ramach przeglądu prasy z szerokich czeluści Internetu tradycyjnie wybrałem dla was krótki, różnorodny i wartościowy miks:
- O tym, że większość lekarzy sama nie umie dobrze zinterpretować i przekazać pacjentowi statystyk związanych z występowaniem chorób. Ty albo ktoś z twoich bliskich wybiera się na cytologię lub mammografię? Lektura obowiązkowa!
- Temat nieco lżejszy, ale nadal bardzo życiowy i głęboki. Królik o pewnym bardzo ważnym aspekcie związków.
- [EN] Brett i Kate McKay z Art of Manliness w kolejnym odcinku cyklu na temat roli statusu społecznego. Tym razem piszą o tym, w jaki (całkowicie odmienny!) sposób tę kwestie widzą najmłodsze pokolenia.
Udanego grudnia!
PS Napisz jeśli możesz, czy lubisz takie podsumowania. Co podoba ci się najbardziej, a co najmniej. Ciężko czasem ocenić samemu, a czytając podobne teksty gdzie indziej często miewam wrażenie, że… mogłyby być lepsze.