Ech, to moje świadome życie, rozwój osobisty i opuszczanie strefy komfortu – chciałem, to mam. Znów wylądowałem w sytuacji, gdy stałem i zastanawiałem się – uciekać, czy wybuchnąć głośnym śmiechem. Panie i Panowie – relacja z mojego pierwszego występu w pokazie mody.
Z czym dotychczas kojarzył mi się modowy wybieg? Z polowaniami na pokazy damskiej bielizny na FashionTV, które uskuteczniałem jako nastolatek! No, i może jeszcze z utworem, którego fragment stanowi tytuł tego tekstu.
Podpisując kontrakt z agencją wiedziałem – ba – liczyłem na to, że i mnie przyjdzie pojawić się na wybiegu. Niby żadna filozofia, niby znajomy pokazał mi co i jak, niby obejrzałem na YouTube kilka filmów instruktażowych. Jednak gdy przyszła pierwsza konkretna propozycja – drugą po „ale jaja” myślą było „czy dam sobie radę”?
Dałem! A jak to dokładnie było – już opowiadam!
Połowa listopada A.D. 2015; Kraków; Teatr Bagatela, Scena na Sarego.
Pokaz ekskluzywnych marynarek Claudius Scissor miał odbyć się około 22:30, po zakończeniu uroczystego bankietu.
Przybywam na miejsce o 17:00, mijam salę bankietową śliniąc się na widok zastawionych stołów i znikam za teatralnymi kulisami. Zaczynamy przemową wtajemniczającego nas w klimat i koncepcję całości Klaudiusza oraz drugą rundą (pierwsza była dwa dni wcześniej) przymiarek.
Ostateczne dobranie wszystkiego z dokładnością do koloru sznurka, jakim miałem być przepasany, trochę trwało. Wreszcie jednak wyjaśniono nam szczegóły oczekiwanej od nas ambitnej choreografii…
Masz cztery takty ambitnego kawałka japońskiej muzyki poważnej. Jakieś 25 sekund. W tym czasie z dwoma-trzema zatrzymaniami, kiedy możesz zaprezentować detale marynarki, pokonujesz tam i z powrotem całą teatralną scenę.
…i zapędzono do prób. Swoją drogą – wszyscy wokoło, z Klaudiuszem na czele, są obrzydliwie przystojni. Powoli zastanawiam się co ja tam robię:
Aby załapać wystarczyły całe dwa powtórzenia, a do pokazu były jeszcze ponad dwie godziny. Nie namyślając się wiele urwałem się więc miasto. Wolałem przygotowywać w Czajowni na Kazimierzu plan bożonarodzeniowej akcji charytatywnej, niż kisić się na scenicznym zapleczu. Wróciłem przed 22, przebrałem się i… czekamy.
Powiem jedno – dobrze, że nie zostałem. Bo chociaż towarzystwo było ciekawe, to w powietrzu coraz wyraźniej wisiała atmosfera zniecierpliwienia i podenerwowania. Apogeum osiągnęła, kiedy staliśmy w kolejce gotowi do wyjścia. Na scenie trwał występ azjatyckiego tancerza, a myśmy stali jak te łosie, przebierali nogami i pocili się dziko na rozgrzanym teatralnymi lampami powietrzu. Dobrze, że (mimo moich protestów) nas wypudrowali.
Koniec. Idziemy! Słyszę jak zbiera brawa bezkonkurencyjny Andrea.
I w niedługą chwilę potem przychodzi pora na mnie. Eins, zwei, drei…
Zrobione. Teraz jeszcze tylko coś, co dotychczas też widziałem tylko na zdjęciach lub filmach, czyli brawa dla szefa.
Misja ukończona! Jestem modelem! Teraz pozostało już tylko przebrać się w swoje cywilne baggy dresy i popedałować na rowerze do domu wyspać się. Pedałując usłanymi ostatnimi jesiennymi liśćmi i wymijając pierwszych piątkowych pijanych, zastanawiam się co jeszcze bardziej abstrakcyjnego może mnie spotkać…
No, to jak to jest?
Trochę stresu przed samym wyjściem, ale nic, czego nie można by opanować. Zadziałało podejście do całości z przymrużeniem oka oraz przetłumaczenie sobie, że wszystko to żadna filozofia. Bo i prawda – wychodzisz, mierzysz publikę wzrokiem, a potem robisz obrót na pięcie i znikasz za kulisami. Wymarzona praca. Byle tylko nie potknąć się, jak w innym „modelingowym” teledysku, ukochanego Rammsteina: