Kłamałem. Ostatnie lato wcale nie było całkowicie beztroskie. Była jedna sytuacja, w której dopadał mnie dół i wyrzuty sumienia. Zawsze, gdy mijałem bibliotekę, księgarnię, albo odwiedzałem posiadających pokaźną kolekcję książek znajomych. Tyle ciekawego do przeczytania, a ja utknąłem. Na amen.
Nie będę kreował się na mola książkowego. W dzieciństwie i jako nastolatek wypadałem całkiem nieźle, ale od czasu, gdy poszedłem na studia – odpuściłem. Nie, nie zapomniałem literek, sięgałem po książki całkiem regularnie. Tyle, że w kółko te same. Z podręcznej półki, nie mieszczącej bynajmniej wydań klasycznych filozofów. Niech pomyślę: Pan Samochodzik, Przygody Tomka, książki Wiktora Suworowa, czy biografia (jakże by inaczej) Arnolda Schwarzeneggera. Można by więc bezpiecznie powiedzieć, że nie czytałem wcale.
Zmiana, o której już kiedyś pisałem, nastąpiła około trzydziestki. Stopniowo, najpierw delikatnie, a w końcu drastycznie zacząłem zawyżać statystyki krajowego czytelnictwa. Dobra passa trwała w najlepsze. Aż do minionego lata. Trzy świetne książki („Ojciec chrzestny”, „World War Z”, „Heban”) otrzymane w czerwcu na urodziny łyknąłem w ciągu kilku dni. Potem zderzyłem się ze ścianą.
Mijały tygodnie, a mentalny dół oraz stos książek na podręcznej półce rosły. W dodatku nadal nie umiałem powstrzymać się, aby nie wyrywać znajomym podczas wizyty jakiejś ciekawej pozycji z biblioteczki. Chyba wyłącznie po to, by później patrzyły na mnie z niemym wyrzutem z owej nieszczęsnej półki.
Wreszcie, w połowie października udało mi się przemóc to cholerstwo. Znowu zacząłem pochłaniać książki. A jak?
Wspaniale byłoby napisać, że wysiłkiem mojej ponadprzeciętnej inteligencji opracowałem nowatorski sposób zachęcania siebie i innych do czytania. Sława, kwiaty i darmowy Kindle. Niestety, jak to zwykle bywa, stało się to zupełnym przypadkiem.
A dlaczego w ogóle rzuciłem czytanie?
Pomyślałem, że zanim zdradzę wam sposób, który mnie szczęśliwie odkorkował, warto opisać też, jak do owego zaczopowania doszło. Może wy, albo wasz młodszy brat, którego próbujecie zachęcić do czytania robicie podobnie?
Błąd pierwszy: porównywanie się do innych.
Względnie śledzenie durnych akcji w rodzaju „do sylwestra przeczytam 52 książki” i stresowanie się, że „ale ja nie daję rady”. Pomyśl sobie, że:
a) Połowa uczestników ściemnia.
b) Druga połowa najprawdopodobniej cierpi na nadmiar czasu na bezrobociu lub rencie. I w dodatku z tych 20 przeczytanych w kwartał książek, 19 to stare Harlequiny, a jedna to „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. I jak porównać to z podejmowaną właśnie przez ciebie próbą zmęczenia czegoś nieco ambitniejszego?
Błąd drugi: za ciężko na raz.
Nie za dużo, za ciężko. Zwykle czytam jednocześnie 2-3 książki, ale bez większego problemu ogarniałem więcej. Problemem jest nie ilość, a łączny ciężar gatunkowy napoczętych pozycji.
Gdybym miał wskazać bezpośrednią przyczynę mojej blokady, byłaby ona następująca: zaraz po niełatwym „Hebanie” Kapuścińskiego, wziąłem się jednocześnie za drugie podejście do „Rozmyślań” Marka Aureliusza oraz „Grand Railway Bazaar” Paula Theroux.
Ta pierwsza, mimo że cienka, zdecydowanie NIE należy do pozycji, które da się czytać jednym tchem. Theroux zaś, jak jest inteligentny, dowcipny i oryginalny w swoich obserwacjach, tak – nawet po Polsku – nie należy do najłatwiejszych. A ja czytałem go w oryginale. Wśród licznych opisów fraza: „a pale, whimsical Eurasian wearing an ebroidered waistcoat” (blady, kapryśny gość o mieszanym pochodzeniu europejsko-azjatyckim, mający na sobie haftowaną kamizelkę), należała do jednej z bardziej przystępnych.
Błąd trzeci: zapominanie o zasadzie Stanisława Lema.
Czyli nadmierne samozaparcie i konsekwencja. Ponoć Lem powiedział kiedyś coś w rodzaju „jeśli na trzeciej stronie książki nie wiem o czym czytam – odkładam tę książkę”. Słusznie.
Nie każda reklamowana pozycja jest dla nas, nie na każdą jest dobry moment. Zaliczone w liceum pierwsze podejście do „Ferdydurke”, było sromotną porażką. Kolejne, chwile po trzydziestce – kiedy przez większą część książki miałem wrażenie, jakbym czytał o sobie – wspominam z prawdziwą przyjemnością.
Błąd trzeci i pół: konsekwencja po raz drugi.
Czyli trwanie przy lekturze, pomimo miałkości lub niskiego stopnia odkrywczości przyswajanego materiału.
Książka roku okazuje się być bezpłciowym czytadłem, a mający zmienić życie poradnik – zbiorem znanych od dawna frazesów? Zamknij, odłóż, wywal. Oczywiście do kosza oznaczonego „papier”. Pukam się w czoło, gdy pomyślę ile książek przeczytałem tylko dlatego, że „no przecież już się wczytałem i nie przerwę w połowie”.
Błąd czwarty: czyli złe skojarzenia.
Źle sypiam. Taki już mój urok. W lecie zaś śpi mi się najgorzej – pościel parzy, a zza otwartych – by się nie udusić – szeroko okien, drą ryja nocni imprezowicze. Próby dodawania do tego łóżkowego koktajlu jakiejś ambitnej książki, były jedną z większych głupot, jakich w ostatnich miesiącach próbowałem.
Po dwóch tygodniach najgorszych upałów, skądinąd bardzo ciekawa, relacja Paula Theroux, kojarzyła mi się już tylko z niemą rozpaczą bezsennych nocy.
No dobra, a jak zacząć czytać, jak przemóc czytelniczą niemoc?
Zwyczajnie. Nie popełniać błędów, które opisałem wyżej.
OK, nie zostawię was przecież nie podając magicznego remedium, które pozwoliło mi w końcu ruszyć z miejsca. Otóż były to, odkryte przypadkiem na nowo, audiobooki.
W podsumowaniu ostatniego miesiąca wspominałem, że poszukując inspiracji do ogarnięcia swojej bieżącej sytuacji, wróciłem do audiobooka Tima Ferrisa. W tym samym czasie zobaczyłem u koleżanki kolejną książkę, z tych które „zawsze chciałem przeczytać”. Wystarczyło spojrzenie na kuszący „Nowy wspaniały świat” Huxley’a, a potem na wiszące mi u szyi słuchawki i nastąpiło olśnienie:
To klasyka, więc pewnie jest audiobook! Mógłbym posłuchać spacerując po plaży!
Zadziałało!
Ta prosta zmiana podejścia, wysłuchanie w dwa dni książki Huxley’a, pozwoliła mi na nowo odkryć radość czytania. W każdej formie.
Nie wróciłem do kurzącego się na półce Marka Aureliusza, ale za to konsekwentnie, wynotowując mnóstwo ciekawych słówek i z prawdziwą przyjemnością skończyłem „Grand Railway Bazaar”. A potem już poszło – kończę ukradzione znajomej, ponad czterystu-stronicowe „No Logo” równocześnie z dźwiękowym wydaniem najlepszej przeczytanej w ostatnich miesiącach książki – „Antifragile” Nassima Taleba. Ha!
Seks, kłamstwa i powieści w wydaniu dźwiękowym
Nie byłbym sobą, gdybym próbował obrazić was omijając pewne drażliwe tematy. Pisząc o audiobookach bardzo ciężko nie wspomnieć o piractwie.
Mój stosunek do niego ewoluował mniej więcej tak samo, jak do czytelnictwa. Od radosnego „korzystania jak leci”, przez „hiper-legalną ortodoksję”, kiedy to skakałem do oczu każdemu, kto ściągnął cokolwiek z sieci. Aż po obecny „legalistyczny pragmatyzm”. Sprowadza się on do następujących pomysłów i zasad. Nie mówię, że są słuszne, nie mówię, że najlepsze. Mi, mojej kieszeni, mojemu sumieniu i moralności żyje się z nimi całkiem dobrze:
- Jeśli wiem, że coś jest dobre i mogę to normalnie kupić – kupuję, niezależnie od kosztów. Przykład: GE-NIAL-NA dźwiękowa adaptacja Trylogii Husyckiej Sapkowskiego.
- Jeśli nie wiem, jakiej coś jest jakości, ale mnie zainteresowało – ściągam, a potem – jeśli słucha się dobrze – kasuję albo kupuję. Przykład skasowany: „Afgańczyk” Forsythe’a. Przykład kupiony: wspomniany wyżej „Nowy wspaniały świat”.
- Jeśli nie da się czegoś sensownie kupić, bez wyrzutów sumienia ściągam. Przykład: również wspomniany wyżej „Antifragile”. Mimo intensywnych poszukiwań, anglojęzyczny audiobook znalazłem wyłącznie w zamkniętych formatach audio. Jedyną opcją słuchania jest wtedy komputer, albo smartfon, którego nie posiadam. Nie macie mp3 na zwykłe komórki i odtwarzacze? Sami jesteście sobie winni!
Na koniec dodam, że czasami od książek odciągały mnie też wpisy na blogach. Krótsze i łatwiejsze w odbiorze. Dlatego zamknij już komputer i idź poczytać (albo posłuchać) jakąś książkę. Deal?