antykruchość w życiu i w biznesie

Znikaj!

Pora na przerwę w namawianiu was do samodoskonalenia. Dziś będzie o moim trwającym siedemnasty rok nałogu. Nałogu, z którego absolutnie nie planuję się leczyć.

Historia zaczyna się zupełnie niewinnie. Początek drugiej klasy liceum, lekcja informatyki. Przerabiamy podstawy HTML-a. Języka, w którym tworzone są strony internetowe. Na zakończenie, w ramach sprawdzenia nabytych umiejętności, każdy ma przygotować prosty projekt. Wróciłem więc do domu, odpaliłem program Netscape Composer i… tyle mnie widzieli – wciągnęło mnie. Bardzo mocno.

Zadanie trafiło na podatny grunt – wrodzony ekshibicjonizm połączony z zamiłowaniem do nowych technologii, designu oraz kodowania. Strona wyszła obszerna, dopieszczona i naładowana bajerami. Tak, bajery oznaczały wtedy liczne migające gwiazdki, strzałki, a nawet – o zgrozo – muzykę w tle. Dostałem szóstkę i jakoś naturalną konsekwencją była myśl, by pokazać swoje genialne dzieło całemu światu.

Tyle, że nie było to takie proste. Był rok pański 1998. Francja właśnie została mistrzem świata w piłce nożnej, w amerykańskiej TV Bill Clinton opowiadał o paleniu cygara z pewną Polką, a internetu w domu nie miał praktycznie nikt.

0 20 21 22

Mimo to byłem jednym z niewielu szczęśliwców, którym udawało się czasem dorwać do sieci. Najlepiej, choć zdarzało się to bardzo rzadko, surfowało się u mamy w pracy. Co tam robiłem? Cóż… najczęściej ściągałem na dyskietki (!) zdjęcia z Claudią Schiffer oraz poradniki do gry w Diablo. Na tym pierwszym zostałem zresztą szybko przyłapany i tym sposobem droga mojej strony na świat za pośrednictwem światłowodów jednego z polskich banków została, przynajmniej chwilowo, odcięta.

Ostatnią nadzieją był dobry kumpel, którego ojciec pracował dla TP SA. Mieli w domu modem oraz – z racji profesji taty – pakiet darmowych impulsów. Czynnik dla młodego internauty absolutnie kluczowy. Za dające wstęp do sieci połączenie z magicznym numerem 0202122, płaciło się bowiem jak za rozmowę lokalną. Licznik stukał, a czas mijał bardzo szybko. Tak szybko, że wielu innych kolegów kończyło swoją Wielką Modemową Przygodę po pierwszym miesiącu. Gdy tylko rodzice otrzymywali rachunek telefoniczny.

Nie przedłużając – kumpel poratował swoim czasem oraz impulsami i tak, na jesieni 1998, cały świat miał okazję dowiedzieć się kim jest Igor Sylwester Mróz. Wszystko pod bardzo prostym do zapamiętania adresem, zdaje się: . Nikomu nie przyszłoby jednak wówczas do głowy narzekać. Cud, że w ogóle można było gdzieś umieścić swoją stronę, a serwery KKI były jednym z trzech (tylko!) miejsc w całym polskim internecie, gdzie można było zrobić to bez opłat. Powiesz, że skomplikowany adres nie przeszkadza, skoro każdy łatwo znajdzie nas za pomocą Google? Tyle, że o Google nikt wtedy jeszcze nie słyszał…

Wracając do mojego wiekopomnego dzieła – niestety nie zachowały się żadne jego pozostałości. Jednak nie martw się – za chwilę otrzymasz wystarczającą próbkę moich umiejętności designerskich.

Po raz pierwszy, po raz drugi, po raz…

Umiejętności oraz zakres moich zainteresowań rosły (np. o Cindy Crawford) i zmieniały się błyskawicznie. Dlatego już w kilka miesięcy później rozpocząłem pracę nad kolejną edycją mojej internetowej wizytówki. Tym razem posiadam już pamiątkowy zrzut ekranu i – nie bez pewnego wahania – przedstawiam ci go poniżej:

Strona Internetowa Żywcem z Lat 90tych

Jakiż ja byłem z siebie dumny! Samozadowolenia wystarczyło mi jednak tylko na kilka miesięcy. Znów przyszło zasiąść do klawiatury i przygotować kolejną, trzecią już wersję. I tak trwa to od ponad 17 lat. Raz na jakiś czas…

Znikam.

Czasami nagle, a czasem moment ten poprzedza trwający kilka tygodni okres podnieconego zaniepokojenia. W końcu rzucam jednak wszystko, odpalam zapętloną dyskografię The Prodigy (koniecznie!) i znikam dla świata.

Moj sposob na oderwanie sie od rzeczywistosci

Projektuję, wymyślam, tnę szablony i koduję. Następnie poprawiam błędy, testuję w różnych przeglądarkach i rozdzielczościach. Piszę i przeredagowuję teksty. Przede wszystkim zaś – klnę i rwę włosy z głowy. Z boku musi wyglądać to, jakbym cierpiał straszliwe katusze. Tyle, że wcale tak nie jest.

I po co mi to wszystko?

Przeżywane męki twórcze oraz ich efekt końcowy zapewniają mi ogromną ilość radości i dumy. Mogę pomyśleć – pokonałem trudności, doszkoliłem się, stworzyłem coś fajnego! Bywa, że jeszcze w jakiś czas po publikacji nowej wersji, otwieram ją w przeglądarce i po prostu napawam się widokiem i płynącą zeń satysfakcją.

Poza tym to znakomity reset, moment na złapanie oddechu, innej perspektywy. Znikając zostawiam wszystkie rozgrzebane sprawy zawodowe i osobiste. Zapominam o nich, a wracając do realnego świata patrzę na nie z zupełnie innej, nowej i świeżej perspektywy. Nie wspominając już o tym, że w międzyczasie niektóre rozwiązują się same.

No i jeszcze, zupełnie już trywialne, skutki uboczne. Takie jak posiadanie własnej, profesjonalnej sieciowej wizytówki, czy regularne odświeżenie i uzupełnienie umiejętności (Junior) Web Developera.

A po co to wszystko tobie?

Czemu ci o tym opowiadam? Oczywiście, żeby mieć pretekst do pochwalenia się nową wersją strony. Poza tym, już zupełnie serio, bywam sentymentalny i strasznie chciałem podzielić się z wami tą opowieścią. Zdecydowanie mam też nadzieję, że cię nią zainspiruję.

Kiedy ostatnio zdarzyło ci się tak w coś wsiąknąć? Zniknąć na kilkanaście dni by coś stworzyć? Skleić model żaglowca, napisać opowiadanie, namalować obraz, albo zrobić na drutach nieprzyzwoicie wydekoltowany sweter? Jakie hobby cię kiedyś kręciło? Co powodowało twoje zniknięcia? Napisz w komentarzu, a potem… zniknij sobie!

antykruchość w życiu i w biznesie