Od czasu do czasu przyda mi się małe biczowanie. Dla równowagi po ociekającym samozachwytem tekście urodzinowym, przyszedł czas na kubeł zimnej wody. Dziś głos zabierze Dariusz. Człowiek, który zna mnie ponad ćwierć wieku. Tekst Darka, choć nie bez wahania, publikuję w całości i bez cenzury.
Chciałbym dać jasno do zrozumienia, iż poniższy tekst płodzę na zamówienie.
Zamówienie, co nie oznacza – pod dyktando. Przypuszczam, iż nie znajdzie się w nim wiele kontrowersyjnych myśli, niemniej jednak pewne rzeczy mogliśmy zapamiętać nieco inaczej.
Igor poprosił mnie o polemikę z jego urodzinowym podsumowaniem pewnej epoki życia. Jako że potrafi być uroczy, gdy czegoś chce, nie uciekł się do zwyczajowych w takiej sytuacji pokrzykiwań (‘SK******NU!’), lecz cierpliwie zanosił supliki.
Prolog
Znamy się bodajże od zerówki, do której obaj zostaliśmy zaprowadzeni w wieku lat 6. Wówczas chyba jeszcze nie mieliśmy za wielu interakcji. Dopiero w pierwszej, drugiej, …, ósmej klasie podstawówki mogliśmy bardziej świadomie poznawać i kształtować swoje charaktery.
Kiwając się w fotelu bujanym powiedziałbym: „Pamiętam jak dziś, gdy w czasie przerwy chodziliśmy wokół szkolnego boiska i rozprawialiśmy o idei perpetuum mobile”.
Pamiętam jaką mieliśmy bekę, gdy jeden z kolegów napisał krótkie haiku na krześle w sali od fizyki: „Cycki piersi pieści Żądło”. Tym unieśmiertelnił nazwisko innego członka naszej klasy. Od tego momentu, krzesło to było dla nas łakomym kąskiem, podczas zgłębiania tajemnic ruchu jednostajnie prostoliniowego. Mówiąc prościej – walczyliśmy dzielnie o to by na nim siedzieć przed każdą lekcją.
Pamiętam, jak Igor schował w moim plecaku piórnik innego kolegi. Gdy już wybuchła sroga afera, wymiękł i nie przyznał się przed całą klasą do tego karygodnego postępku i pozwolił, by wina spadła na klasowego łobuziaka.
Pamiętam, gdy po naszej kłótni (i reprymendzie od wychowawczyni), przesiedział całą lekcję angielskiego w wełnianej czapce naciągniętej aż po szyję.
Pamiętam dyskusje z „panią na zastępstwie” twierdzącą jakoby komputer był urządzeniem elektrycznym, zamiast elektronicznym.
Przyszło liceum i rozłąka.
Ja trafiłem do renomowanego liceum, słynącego z uczniowskiego zamachu na trzy niespecjalnie lubiane nauczycielki, za co sprawca otrzymał wyrok 8 lat pozbawienia wolności. Igor trafił pod skrzydła nietuzinkowego polonisty, profesora Bednarka.
Dziwne, ale na niemal cztery lata kontakt urwał nam się prawie całkowicie.
Naprawiły to wspólne kursy przygotowujące do egzaminów na wrocławską (wówczas jeszcze) Akademię Ekonomiczną. Wbijania szpilek ciąg dalszy: ja dostałem się na oba wydziały, Igor tylko na jeden. Czas miał pokazać, że los wybrał za niego lepiej – przynajmniej czegoś się nauczył. Aha, obaj też dostaliśmy się bodajże na budownictwo.
Przyspieszmy do dnia dzisiejszego. Od czasu studiów, niemal już dziesięć lat, pozostajemy w kontakcie i mimo że mieszkamy w różnych miastach, udało nam się razem zwiedzić Czarnobyl czy Japonię (Igor pewnie nie omieszka jednego czy drugiego podlinkować). [Igor: omieszkam, ale wstawię zdjęcie]
Mięso.
Egocentryczny. Zadufany w sobie i fałszywie skromny. Dość (żeby nie pisać: wybitnie) inteligentny, uparty i cierpliwie dążący do celu.
Tak pewnie scharakteryzowałbym Igora i nie uważam tego za specjalnie krzywdzące. Myślę, że te cechy pozwoliły mu dotrzeć w miejsce, w którym teraz się znajduje. Stać się tym, kim jest. Stać się tym, kim jest by spojrzeć wstecz i ocenić, że może nie do końca ‘tak miało być’.
Nie wierzę w przemianę.
Nie przemawia do mnie nowa nazwa bloga, nowa szata graficzna czy zerwane okowy w logo (ojej, teraz to chyba przesadziłem; co innego mieszać z błotem Igora, co innego, Bogu ducha winnego grafika). Nie przemawia do mnie głoszona, manifestowana przemiana.
Wierzę w autopromocję i potęgę internetu jako jej narzędzia.
Wierzę w pracę nad sobą, której, mam wrażenie, jestem świadkiem.
Myślę, że zauważam drobne, pierwsze oznaki przemiany, gdy sprowokowany (nie celowo) Igor mieli w ustach przekleństwo, zaciska pięści i miota gromy, by po chwili próbować się uspokoić.
Jednak nie zawsze się to udaje. Doświadczyłem tego podczas dwóch tygodni spędzonych wspólnie w Japonii. Obsesyjnie perfekcjonistyczny, pełen strachu przed zdaniem się na „łut szczęścia” lub „przygody”, eksplodujący przy najmniejszej próbie odstępstwa od równo wytyczonej metodą ścieżki krytycznej trasy metrem. Przez pierwsze siedem dni Igor był druzgocącym towarzyszem podróży. Oczywiście ja nie byłem lepszy i odpowiedzialność, jak zawsze, leży pośrodku. Ważne, żeby umieć to dostrzec i się do tego przyznać. Kulminacja, a następnie katharsis nastąpiły po tygodniu, gdy tama puściła i żale zostały wylane, po to by kolejne dni minęły w zdrowej atmosferze.
Praca nad sobą to wysiłek, nie deklaracja.
Nie sądzę, by łatwo było zmiąć i wrzucić do kosza (czy też zamknąć w szafie) latami pielęgnowane nawyki, przyzwyczajenia i nieposkromione, naturalne odruchy. Nie bez znaczenia jest subiektywne spojrzenie – bazujące na rzadkich już dziś kontaktach, przez pryzmat wieloletniej znajomości. Nadal trudno mi jednak uwierzyć, że jest to coś innego niż wersja demonstracyjna, żeby nie powiedzieć – na pokaz.
Trudno mi uwierzyć, a jednak mam wrażenie, że widzę iskrę, zaczątek zmian.
Oczywiście, jeśli mówimy o charakterze.
Jeśli chodzi o (nowy) sposób na życie – zdecydowanie jestem pełen podziwu, z (nie tak znowu) malutkim demonem zazdrości.
Epilog
Jak dziwnie by to nie brzmiało w ustach kogoś zaledwie po trzydziestce, znamy się od ponad ćwierć wieku. Wydaje się, że najgorsze mamy za sobą. Czekam na drugie tyle. Może na złotą rocznicę wybierzemy się na kolejny wyjazd? Tym razem może nie prześpię przystanku, a Igor nie wpadnie w furię zakończoną stanem przedzawałowym. A gdy już przekroczymy siedemdziesiątkę, dopiero będzie co powspominać :)