By zaczął jeździć bardziej świadomie – każdemu powinien przydarzyć się poważny, ale niegroźny w skutkach wypadek drogowy. Dla jego własnego dobra. Dokładnie jak mnie.
Czerwcowe słońce gra pomiędzy liśćmi drzew przy krakowskich Plantach. Ciepły wiatr na twarz, w słuchawkach beat z Parade of the Athletes Tiësto. Płosząc gołębie mknę obok Barbakanu i rozpędzony docieram do ulicy Tomasza. Za chwilę zjadę z Plant i odbiję w Karmelicką.
Albo i nie.
Wjeżdżając na pasy, dostrzegam pędzący w moim kierunku samochód. Samochód, którego nie widziałem z powodu wielkiego busa zaparkowanego tuż przed przejściem. Nie, nie pomyślałem nic niecenzuralnego. Nie stanęło mi też przed oczami streszczenie żywota mojego. Było bardziej zwyczajnie – czas zwolnił na tyle, bym zdążył pomyśleć „ojeeeej”, nim rozpocząłem imponujące salto mortale.
Scena jak z filmów o Jasonie Bournie – wlatuję na przednią szybę, tłukąc ją plecami i staczam się po masce na ulice. Podnoszę się błyskawicznie. Gdybym uciekał przed KGB, w tej samej sekundzie byłbym zdolny do olimpijskiego sprintu. Nic mnie nie boli, a pełna adrenaliny krew buzuje w uszach. Całkowicie oszołomiony ignoruje kierowcę, który zamiast zapytać czy nic mi nie jest, zaczyna utyskiwać „aleś mi pan wyjechał”. Macam tył głowy. Z ulgą przyjmuję brak tkanki mózgowej, na powracających z inspekcji palcach. Jestem gotowy, mobilizuję ośrodki mowy i wypowiadam pierwsze zdania tego poranka:
Dzwoń pan po karetkę. W tej chwili!
Czyja wina?
Lwia część relacji z wypadków przebiega pod uniwersalnym i wygodnym hasłem „jego wina”. Niestety tutaj prawda wyglądała tak, że wielki bus nie powinien parkować przed przejściem, pan kierowca nie powinien tak gazować w strefie ograniczonej prędkości, a ja… Ja powinienem jechać wolniej i nie wjeżdżać na te nieszczęsne pasy, bez upewnienia się, że coś się do nich czasem nie zbliża.
Skutki? Wstrząs mózgu, dziki ból karku, plecy w kolorze sino-zielono-fioletowym oraz 300 PLN mandatu za spowodowanie kolizji w ruchu drogowym. Niby kiepsko, a jednak całość zdecydowanie wyszła mi na dobre. Zmądrzałem i zacząłem być ostrożniejszy. Może nawet uratowało mi to już życie?
Kamikaze
Nie przesadzam. Owa romantyczna przygoda sprzed pięciu lat drastycznie wpłynęła na zmianę mojego stylu jazdy. W dodatku notorycznie kręcę z niedowierzaniem głową obserwując zachowania braci rowerzystów. Skręt w lewo na skrzyżowaniu bez sygnalizowania, albo choć zerknięcia co delikwent ma za plecami? Wjazd na pełnym gazie na przejazd dla rowerów, gdzie wiadomo, że kierowcy mają w tym samym czasie skręt warunkowy? Czemu nie – a nuż uda się przeżyć.
Zupełnie jak te staruszki, kuśtykające na ukos przez trzypasmową jezdnie. Nie szkoda wam życia? Szkopuł jednak w tym, że mnie tego rozsądku nauczyło dopiero bliskie spotkania z przednią szybą. Dlatego właśnie życzyłbym ci przeżycia wypadku takiego jak mój – cały uniwersytet ruchu drogowego w cztery i pół sekundy. A może jednak chcesz spróbować nauczyć się na cudzych, bolesnych błędach? Zapamiętać i zastosować jedną, jedyną radę?
Jedź rowerem tak, jakby każdy inny uczestnik ruchu CHCIAŁ cię zabić.
I tyle. Rozglądamy się, sygnalizujemy, nie ufamy i ustawiamy defensywny zdrowy rozsądek w tryb najwyższej gotowości. Gdybym, jadąc wtedy Plantami, skupił się na drodze, a nie na muzyce i idyllicznym krajobrazie, wszystko potoczyłoby się pewnie inaczej. Tyle.
Chociaż właściwie to nie! Jeszcze jedno! Skądś przecież wziąłem ten tytuł. Mianowicie – mój drogi, moja droga – weźcie czasem pod uwagę komfort i bezpieczeństwo innych, Bogu ducha winnych uczestników ruchu.
Rześki wieczór, Bulwary Wiślane…
Pedałuję zawzięcie wracając z kina letniego przy Teatrze Łaźnia Nowa. Wtem zza zakrętu pojawia się, wycelowana prosto w moje gałki oczne, obrzydliwie silna struga ksenonowego światła. Mrugam rozpaczliwie, usiłując dostrzec cokolwiek poza moją kierownicą. Nic z tego, zupełnie jak na wojennym filmie. Naprzeciwko mam gestapowca i zaraz padną pytania o szyfry, częstotliwość nadawania oraz nazwiska członków siatki.
Drodzy Sturmführerzy naszych dróg: światła są super, ale służą do oświetlania drogi, a nie dawania po oczach innym! Jak ja, taki biedny i oślepiony mam dostrzec Batmanów? Bo wiem, wiem że nim dotrę do wyposażonego w latarnie odcinka ścieżki, na pewno spotkam przynajmniej jednego księcia ciemności. Ubrany na czarno i pędzący bezszelestnie środkiem ścieżki. Bez świateł. Bywa, że tylko odruchowy manewr kierownicą ratuje mnie od czołówki z superbohaterem.
To tylko dwa przykłady z niestety niezwykle obfitego repertuaru. A ile niepotrzebnego stresu i nerwów? No właśnie, bo najważniejsze to…
Zachować spokój.
Przeraża mnie to, co czyni z homo sapiens poruszanie się w ruchu ulicznym. Czasem myślę, że gdyby nie było samochodów, mielibyśmy mniej wojen. Agresja i odbierające nam rozum nerwy, które szczególnie ciężko powstrzymać, gdy naprzeciwko nas widzimy tę wykrzywioną, nienawistną mordę. Czytasz dalej? Chcesz PRAWDZIWY challenge? Następnym razem w spornej sytuacji na drodze powściągnij chęć wrzasku. Zastanów się czy czasem nie ma tu trochę twojej winy, a jeśli jest – uśmiechnij się i przeproś. Testowane, działa cuda w 75% przypadków.
A w pozostałych 25%, składających się (całkowicie, oczywiście, przypadkowo) ze spotkań z:
- taksówkarzami,
- kierowcami dostawczaków,
- samochodami firm ochroniarskich,
- rzęchami w rodzaju Opel Ascona rocznik 1985;
wyszczerz się i pogroź palcem niczym niesfornemu dziecku, a potem jedź w swoją stronę. Ciebie rozśmieszy to i odpręży (kojarzysz ten obleśny ścisk w żołądku przez pół dnia, po każdej porządnej kłótni drogowej?), a ich… ich wpieni jeszcze bardziej.
I to tyle, co mam do powiedzenia wam, moim współmiłośnikom pedałów. Nie daj się zabić! Załóż, że ten właśnie cel przyświeca wszystkim innym na drodze. Lecz mimo to spróbuj podejść do tych niegodnych istot z miłością i altruizmem – nie oślepiaj, ani nie atakuj znienacka. A gdy już dojdzie do ożywionej dysputy, spróbuj tajnego ciosu w postaci uśmiechu i przebaczenia.
Do zobaczenia na kontrapasie! Z właściwej strony, błagam.