Trzęsę się z niecierpliwości, by podzielić się pewnym newsem. Wcześniej musiałem jednak odwiedzić Wrocław i wtajemniczyć mamę. Nie chciałem, aby dowiedziała się o tym z bloga.
Od dawna wiedziałem, że tego chce, a konkretniejsze postanowienie realizacji powziąłem rok temu.
Zacząłem od przeczytania z wypiekami na twarzy tekstu Malviny, a następnie: wypisałem (liczne) pomysły co to będzie; wymyśliłem gdzie miałoby się znajdować; dokonałem wyboru studia oraz opowiedziałem o swoich planach paru osobom dookoła. To znaczy zrobiłem wszystko poza najważniejszym – realizacją. I tak minął okrągły rok.
Pewnego dnia wpadłem na schodach sąsiadkę. Po szybkim przywitaniu i wymianie ostatnich plotek padło pytanie:
— I co? Zrobiłeś w końcu?
— Yyyyy, nie.
— No, to na co jeszcze czekasz?!?
Miała racje. Wszedłem do mieszkania, spojrzałem w lustro i powiedziałem „masz miesiąc i albo to zrobisz, albo zrezygnuj i przestań zawracać głowę sobie i innym”.
13 V 2015 Kult Tattoo, Szpitalna Kraków
Pierwszy dzień wolności po zakończeniu ostatniego menedżerskiego kontraktu. Jedni by coś uczcić piją whisky, inni idą na zakupy. Ja w ramach świętowania trzy godziny zwijałem się z bólu, a na końcu zemdlałem.
To tatuowanie boli?
Owszem, Malvina wcale nie przesadziła w swoim tekście. Niektórzy podobno mają wysoki próg bólu, ale ja do nich nie należę. Owo upojne 150 minut z ryjącą mi plecy igłą, spędziłem ściskając naprzemiennie powierzchnie leżanki oraz jej wsporników i oszukując samego siebie „jeszcze tylko trochę, jeszcze tylko trochę”. Po zakończeniu całego, traumatycznego procesu, drżącymi palcami wyklepałem do wtajemniczonej koleżanki:
Już po. Mam w d*** jak wygląda, cieszę się, że to już koniec!
Minutę później straciłem łączność z rzeczywistością i obudziłem się na leżance podtrzymywany przez uśmiechniętego od ucha do ucha pana tatuażystę. Słabe to świętowanie wolności. Na szczęście potem było już tylko lepiej.
Okazało się, że mam wytrzymałą skórę, dzięki czemu moje plecy nie przypominały krwawej miazgi, ani zaraz po, ani po ściągnięciu nazajutrz rano przypominającego pieluchę opatrunku.
Szybko mogłem przystąpić więc do kontemplacji nowej dziary oraz tłumaczenia innym co ona właściwie przedstawia.
No właśnie, co kryło się pod pampersem?
Kosmiczni Spartanie
Nie, moja dziara to nie tribal, siekiera ani wziernik ginekologiczny. To… symbol jednej z ras z pewnej znanej gry komputerowej (przyjrzyj się ekranowi i znajdź podobieństwa).
Protossi są nieliczni, ale ich moc tkwi w sile woli, konsekwencji i trzymaniu się zasad. Można powiedzieć, że inspirowali mnie przez większą część mojego życia, bo pierwszy raz płytę ze StarCraftem włożyłem do czytnika CD w 1998 roku…
Dziecinne? Owszem, obawiałem się tego, a potem pomyślałem: ludzie tatuują sobie twarz papieża, tarantule, motylki, postacie z gwiezdnych wojen i wszystko jest w porządku. Skoro mogą inspirować bohaterowie książek i filmów, to czemu nie miałyby tego robić postacie z gier. A właściwie inaczej – skoro już mnie inspirują, to czemu miałbym się tego wstydzić?
Honor guides me!