Zdjęcia. Kolejna, po informacjach z życia Agaty Młynarskiej i grzebykach dodawanych do gazet, klęska urodzaju naszych czasów.
Weźmy przeciętnego czterolatka – ile fotografii dokumentuje jego dotychczasowy rozwój? Tysiąc? Dwa? Dziesięć tysięcy? Dla ludzi z mojego pokolenia, przy pomyślnych wiatrach i ekscentrycznych rodzicach byłaby tego najwyżej setka.
Takie czasy – otrzymany na komunię ’91 przyzwoity automat Kodaka nie wytrzymałby pewnie konkurencji z dzisiejszą komórką, klisza kosztowała niemało, a jej wywołanie jeszcze więcej. Nie wspominając już takich niuansów, jak jej parametry, czy umiejętności wywołującego. Dość powiedzieć, że na zdjęciach z odwiedzonych pod koniec lat 90-tych Włoch, widnieję jako smolisty brunet pod niebem koloru kolejarskiego munduru. Się panu fotografowi nie doświetliły.
Aparaty cyfrowe – pamiętam to podekscytowanie dziejącą się na moich oczach rewolucją. Od czytania z wypiekami na twarzy artykułów w papierowym Chipie, po zakup – gdzieś w połowie 2005 roku – pierwszej własnej zabawki. Całe 1.8 megapiksela. Rozpoczął się szał. Wczasy w Egipcie? 500 Zdjęć!
Po dwóch latach parametry mojego pierworodnego oczywiście przestały wystarczać. Niczym legiony współczesnych misiów, poczułem pociąg do jak największego rozmiaru oraz samodzielnej kontroli nad wszystkim. Za całą (!) pierwszą pensję nabyłem dwukilogramową pół-lustrzankę Fuji. Rozpoczął się okres zdjęć artystycznych.
Artystycznych, czyli takich, jak te wyżej – może i ładnych, ale w gruncie rzeczy nieciekawych i banalnych technicznie. Nocny pejzaż z długim czasem naświetlania, czy ładne makro są do wykonania przez każdego, ale mi pozwoliły poczuć się prawie jak profesjonalny fotograf. A efekt?
Nadmiar zdjęć!
Kontrakt w Holandii – kilka tysięcy, każdy dłuższy wyjazd – setki, a czasem tysiące. Pobieżnie posortowane i ponazywane (i tak nieźle), latami gromadziły się na dyskach kolejnych komputerów, stwarzając iluzję, że problem nie istnieje, albo że przynajmniej jakoś nad nim panuję.
Oświecenie przebiegało stopniowo. Najsampierw spojrzałem prawdzie w oczy, przyznając, że nie mam talentu fotograficznego, co w połączeniu z odwiecznym pociągiem do prostoty i wygody, nie bardzo pasowało do ciężkiego i nieporęcznego „prawie profesjonalnego” sprzętu. Ten z resztą – nawet przy dalszych i ciekawszych wyjazdach – coraz częściej zostawał w szufladzie w domu i w końcu został zastąpiony przez zwykły poręczny kompakt.
Następnie przystąpiłem do procesu leczenia się z „oryginalnych ujęć”. Znasz ten obrazek – żona i dzieci, wywracając gałkami ocznymi czekają, gdy bohatersko dźwigający torbę z pięcioma obiektywami ojciec tarza się po bruku krakowskiego Rynku Głównego. Chce zrobić zdjęcie z perspektywy parterowej, oryginalne tak bardzo, że identyczne zrobiło już przed nim kilkadziesiąt tysięcy innych osób.
Wreszcie próbując pokazać znajomemu zdjęcia z jakiegoś wyjazdu, zdałem sobie sprawę, że jest tego o wiele, wiele za dużo. Dwadzieścia zdjęć pod piramidą, sto ujęć amsterdamskich kanałów. Czy ja na pewno tego potrzebuję? Czy nie można zostawiać tylko tych naprawdę najlepszych, najbardziej pamiątkowych fotografii?
Zacząłem więc po każdym wyjeździe przeprowadzać ostrą selekcję, kasując większość z przywiezionych zdjęć. Początkowe wątpliwości rozwiały pierwsze efekty – o wiele łatwiej opowiedzieć mi teraz komuś o wypadzie do Izraela czy Hong Kongu pokazując setkę różnorodnych ujęć, zamiast zanudzać pokazywaniem tysiąca. Nie wspominając już o tym, że autentycznie widzę, jak dzięki takim selekcjom, uczę się tego co i w jaki sposób warto fotografować.
Jak zabrać się za porządkowania kolekcji zdjęć?
Bardzo to wszystko szczytne, zacne i rozwojowe, tylko zupełnie nie rozwiązywało liczącego dziesiątki tysięcy zdjęć archiwum młodego fotografa. W końcu jednak, krok za krokiem i miesiąc za miesiącem udało mi się uporać i z tym. Godną pióra Homera epopeję zakończyłem w ostatni weekend, a dla każdego rozważającego pójście w moje ślady, podrzucam niżej kilka porad.
Nim przejdę do meritum, chciałbym przypomnieć tę prostą, ale brutalną prawdę. Każda, nawet najprostsza metoda, nie zrealizuje się sama. Po prostu trzeba ruszyć d*** i to zrobić.
Powtórz teraz na głos trzykrotnie „rozumiem tę bolesną prawdę” i możemy już przejść do rzeczy:
- działaj partiami i nic na siłę – mi uporanie się ze wszystkim zajęło ponad rok; siadaj do porządkowania archiwum gdy masz do tego wenę, w leniwy wieczór, albo podczas dalekiej podróży z laptopem;
- przerzuć wszystko, co jest do przejrzenia do jednego folderu, a te które przeszły sito – w inne, docelowe miejsce, gdzie będą cieszyły oko nową, przejrzystą strukturą;
- struktura – prędzej niż później pojawi się pytanie „jak to wszystko zorganizować”; odpowiedź brzmi: tak, jak będzie ci najwygodniej się w tym odnaleźć, na pewno jednak nie zaczynaj sortowania od wymyślania wyrafinowanego systemu porządkowania zdjęć – najdalej w połowie okaże się, że duża część z tego, co znajdziesz nie bardzo przystaje do twojego idealnego systemu; dostosowuj i wymyślaj na bieżąco;
- jeszcze o strukturze – nie komplikuj ze zbyt wieloma folderami, podfolderami i kategoriami – ani to na dłuższą metę intuicyjne, ani praktyczne;
- nazwy – stosuję „2002.06 Moje dwudzieste urodziny 01.jpg”, w ten sposób wiadomo co jest w środku, a umieszczona na początku nazwy, zaczynająca się od roku, data, pozwala łatwo sortować wszystko chronologicznie
- każdy z folderów ze zdjęciami pieściłem w takiej kolejności:
- skasowanie zbędnych zdjęć
- przeniesienie do docelowego folderu w nowej strukturze
- ponowne przejście przez wszystkie i skasowanie jeszcze kilku,
- zmiana nazw
- upewnienie się (kasuj do kosza!), że nie wyleciało nic wartego zostawienia.
Zarządzanie bazą zdjęć – oprogramowanie.
Po co męczyć się z czymś ręcznie? Bywa, że wbudowana w system przeglądarka zdjęć w zupełności wystarcza, czasami przyda się jednak coś odrobinę bardziej zaawansowanego. W sieci roi się od testów i rekomendacji rozmaitego oprogramowania i – o ile nie masz jeszcze ulubionego – na pewno znajdziesz coś dla siebie. Najczęściej widzę chyba rekomendacje Picasy i Adobe Light Room. Ten ostatni – niczym Microsoft Excel – to klasyczny przykład softu, który wszyscy masowo kradną, by później nie wykorzystać nawet 5% jego możliwości.
Dla siebie wybrałem darmowy i legalny, chociaż może trochę siermiężny, XnViewMP. Ma wszystko, czego mi trzeba, czyli:
- automatyczną korektę jasności i kontrastu zdjęcia
- przycinanie (crop) i zmianę rozmiaru
- wygodną zmianę nazw plików
- wszystko powyższe dostępne w trybie zautomatyzowanym
- prostą i wygodną przeglądarkę zdjęć (czego nie potrafi zaoferować Picasa)
- wersje na Mac OS X, Linux i Windows
Nie bawię w funkcje katalogowania udostępniane przez dany program z prostego powodu – nazwanie odpowiednio plików i umieszczenie ich w sensownej strukturze folderów daje mi prawie to samo, uniezależniając mnie jednocześnie od danego programu. Bo co będzie, jeśli twórcy coś zmienią, podniosą cenę, albo ja będę musiał przesiąść się np. z Maca na Windows?
A wiesz co było najfajniejsze w całym tym przedsięwzięciu, poza wspaniałym, końcowym efektem opanowania wielkiego bałaganu i wejścia na jedynie słuszną, minimalistyczną drogę? Znalazłem dziesiątki zdjęć, o których istnieniu dawno już zapomniałem, i nad którymi wzdychając się lub śmiejąc, spędziłem naprawdę wspaniałe chwile. To co, posortujesz?
Inny artykuł w tym temacie na blogu Niebałaganka.