Sobota, późne popołudnie, oglądam wyczajony w Japonii serial Nobunaga Concerto. Dzwonek domofonu – kupiec od ciuchów z gumtree. Czekam aż wszkrabie się na piąte piętro, uśmiechając się w nadziei na transakcję, gdybym tylko wiedział co za chwilę mnie spotka…
Kuli kuli – moja autorska nazwa dla chwil (i każde ich wspomnienie!), gdy jest mi tak głupio, że mam ochotę skulić się pod stołem i piszczeć jak zraniona foczka.
Na wspomnienie, bo często o zaliczonym epic fail orientuję się po czasie. Ot na przykład, gdy na pierwszą większą imprezę w liceum odziałem się w różową koszulę z amerykańskim orłem na plecach. I nie, to nie było 80s style cool, to był rok 1997. Czasem jednak, świadomość kuli kuli mam od razu, tak jak w ostatnią sobotę.
Wchodzi klient, bardzo sympatyczny. Szybka przymiarka i spodnie okazują się w porzadku. Ha! Przechodzimy zatem do przeglądu pozostałych oferowanych przeze mnie ubrań. Spodobała się gruba, skórzana kurtka, podczas mierzenia której padł brzemienny w skutki komentarz:
Ale czemu chce się Pan jej pozbyć. Co… wieśniacka?
Krew odpłynęła mi z twarzy, zdążyłem wydukać, że – zgodnie z prawdą – dawno temu dostałem zakaz pokazywania się w niej od mojej ówczesnej dziewczyny. Nie dałem rady przyznać, że prostu mi się nie podoba – zdarza się. A z resztą – głupio przecież przyznać, że sprzedajesz coś, co Ci się nie podoba. To trochę jakbyś sugerował, że kupujący ma zły gust, no nie?
Z resztą tak naprawdę wcale się nad tym wtedy nie zastanawiałem. Skupiłem się na łączeniu kropek. Raz – pan miło wspomniał wcześniej, że przeczytał kawał mojego bloga, dwa – rzucił o tej wieśniackości i trzy… wyglądał coraz bardziej znajomo. Te spodnie, które miał na sobie, czy to nie takie same, o których pisałem (zrób teraz przerwę i przeczytaj ten krótki tekst by w pełni zrozumieć ten wpis). Blog, wieśniackie ciuchy, blog, wieśniackie ciuchy…
…
…
…
…
…
…
…
…
…
…
To był ten sam facet, a do tego czytał tamten wpis!!!
Zrobiło mi się ekstremalnie łyso i bezpowrotnie utraciłem cały rezon. Facet był zdecydowanie górą, robiąc przez sobie ze mnie przez kolejne minuty przyjacielskie jaja, a ja – dosłownie – zapomniałem języka w gębie i ledwo udawało mi się prowadzić jako-tako spójną rozmowę. Teraz – nawiązując do tamtego wpisu – to ja byłem tym przyłapanym ze spuszczonymi spodniami, marząc już tylko, by ta wizyta jak najszybciej dobiegła końca.
W końcu jednak zniknął mi ostatni stos dobrych, nienoszonych już ciuchów. A ja… zostałem z pustą szafą i zagwozdką jaki morał wyciągnąć z tej historii. Tamte spodnie były wieśniackie? No były! Obraziłem kogoś tamtym wpisem? Nie! To czemu właściwie było mi tak głupio? Jedyne co przychodzi mi do głowy to, że klient posłużył się taktyką, podobną do tej, którą sam często stosuję – rozbrojenia otoczenia pokazaniem zdrowego dystansu wobec samego siebie. Nauczka jest taka, że to niesamowicie dobra metoda – działa bez pudła, nawet na mnie.
Zdarzyło Ci się coś podobnego? :-)