Krótka przypowieść o tym, co dobrego może stać się, jeśli przestaniesz obwiniać się o własne słabości.
Przez siedemnaście lat nauki mój mózg podlegał intensywnemu praniu, wtłaczano weń przekaz: musisz być dobry we wszystkim. Trzaskasz równania w trzy minuty – nie liczy się, skoro odstajesz z polskiego! O ile nie jesteś jednym z tych, których skrycie nienawidzimy – piszącym świetne eseje, uzdolnionym matematycznie biologiem, robiącym idealny dwutakt – masz przekichane. Któryś z Panów Nauczycieli czynił będzie twe życie gehenną, aż uwierzysz tym smutnym ludziom, że zawsze powinno się skupiać na swoich brakach. Zamknij oczy i przypomnij sobie te „wspaniałe” czasy obaw przed sprawdzianem z najmniej ulubionego przedmiotu.
Niepełnosprawni umysłowo zawsze wzbudzali we mnie współczucie i chęć konstruktywnej pomocy. Tylko jak? Kontakt z nimi, to dla mnie duże obciążenie psychiczne. Nic nie poradzę, nie umiem – jak wielu wolontariuszy – podejść do tego na luzie. Boję się, że czymś urażę, albo zrobię coś głupiego, co skończy się np. obrażeniami. Nie mówiąc o sytuacjach “jak wyrwać się z objęć dwudziestolatki z zespołem Downa, która od kwadransa się przytula i nie zanosi się by zamierzała owej czynności zaprzestać”. Przez lata nic z tym nie zrobiłem, nikomu nie pomogłem, zaś widok ogłoszenia o wolontariacie powodował podkulenie ogona i wyrzuty sumienia. Takie, jak ty masz myśląc „kurcze pióro, można było jednak pomóc tej staruszce”.
Pewnego poranka, w trzy lata po uzyskaniu zaszczytnego tytułu magistra, otworzyłem służbową pocztę. Byłem już wtedy na drodze układania, rozrzuconych mi przez „system” klepek i odbudowywania, a właściwie budowania od zera, swojej pewności siebie. W skrzynce czekała wiadomość o świątecznej pomocy małej krakowskiej fundacji. Rozejrzałem się po kolegach wokoło i wiedziałem, że nadszedł ten moment. Każdy niby chętnie by się zaangażował, ale nikt nie ma jaj, aby wstać i ogłosić “działamy”, ani zacięcia, by to później zorganizować. Wziąłem głęboki oddech, wstałem, ogłosiłem, a tydzień później mogłem już przekazać komplet darów.
Od tamtej chwili mija pięć lat. Właśnie zakończyłem kolejną edycję samodzielnej akcji pomocy dla tych samych ludzi. W międzyczasie udało mi się ich poznać – pozytywnych, zaangażowanych wolontariuszy, jak i ich podopiecznych, którzy oczywiście nadal mnie paraliżują! Nie słychać o nich w mediach, nie wciskają mi puszki w twarz na Rynku Głównym w Krakowie, a są naprawdę warci by ich wspomóc.
Gdzieś w ciągu tych pięciu lat zdałem sobie sprawę, że nie można być dobrym we wszystkim. Że zamiast wyrzucać sobie niemoc w jednej dziedzinie, można z radosną satysfakcją rozwijać i wykorzystywać tę, do której ma się naturalny talent. A mi, po prostu wychodzi planowanie, organizacja i pociąganie ludzi za sobą!
Teraz siędzę i piszę te słowa dłońmi zmęczonymi od noszenia kartonów. Na twarzy uśmiech, a pierś rozsadza mi duma i radość. Udało się! Dotrzeć, zmotywować i skoordynować niezłą rzeszę pozytywnych ludzi. Zebraliśmy i dostarczyliśmy trzydzieści paczek z chemią i żywnością. Gdybym był marketingowcem, napisałbym o pięcioletnim wzroście o 3000%! Wystarczyło przestać walić głową w mur, rozpaczając z powodu zbyt słabej czaszki.
A Ty? Wykorzystujesz swoje talenty, czy nadal obwiniasz się, że nie rozumiesz cyklu rozwojowego motylicy wątrobowej? A swoją drogą – ten mój paraliż – dopiszę na listę fobii do pokonania, bo jest naprawdę idiotyczny.