Mówią, że podróże zmieniają człowieka. Przed najdłuższą dotychczasową wyprawą nie wiedziałem więc – bać się, czy czuć motylki? Teraz, siedząc w zaciszu mojego krakowskiego strychu, wiem że obie reakcje byłyby prawidłowe.
Zaczęło się niewinnie – sprasowany przez dziesięć godzin w Airbusie relacji Dubaj – Tokio, zaskakująco łatwo (ech to odcięcie od innych bodźców) doprowadziłem do końca moje kilkutygodniowe rozważania na temat przyszłości bloga. I tak „Pora na Blog Igora” stała się „Lepszą Wersją Siebie”. A później, później poszło już z górki…
Przekonałem się (a wcześniej wyśmiewałem „szpanerów ze sklepów alpinistycznych”), że dobre (czytaj: drogie) obuwie trekkingowe naprawdę robi różnice. Zwiedzając polecane mi Muzeum Islamskie w Kuala Lumpur utwierdziłem w przekonaniu, że ja nie chcę już muzeów. Wszystkie są źle zorganizowane, przeładowane eksponatami i zbędną wiedzą – lepiej spotykać ludzi i pogapić na miejscową ulicę w godzinach szczytu. Jednak najważniejszymi lekcjami wyniesionymi z podróży okazały się:
1. Samotne podróżowanie jest dla ludzi!
Wystarczyło spróbować.
Już po paru dniach, oglądając samotnie zmierzch nad Victoria Bay w Hong Kongu wiedziałem, że moje obawy były bezpodstawne. Czy jest lepsze od tego w towarzystwie? Nie – jest inne. Zwiedzasz co chcesz, kiedy chcesz i jak chcesz, a nowi ludzie poznają się „sami”. Główna wada to brak aktywnego treningu wspólnego życia i wypracowywania kompromisów ze swoim kompanem, co było dla mnie niewątpliwie jedną z największych zalet japońskiej części podróży. To, że jeden z nas nie wbił drugiemu ciemną nocą widelca w kręgosłup, a w drugi tydzień przebiegł nawet we względnej zgodzie, uważam za wielki sukces!
2. Doskonałość jest w nas
Mieli to naprawdę nieźle opracowane – buddyjscy mnisi, którzy zabrali nas na nocną wycieczkę po cmentarzu Okunoin. Opowiadali, jak w każdym z nas siedzi zło i dobro, ale w różnych proporcjach. Mało kto jest na wskroś zły i z każdym można (i trzeba!) próbować się dogadać. Nasze dobre cechy wymagają ciągłej pielęgnacji, a z czasem rozwiną się i rozkwitną, niezależnie od tego z jakiego bagna przyszło im wyrastać. Dlatego symbolem tych wszystkich dążeń jest kwiat lotosu, wyrastający z bagna silny, piękny i czysty. Cała ta motywacyjna mowa bardzo przydała się dwa tygodnie później, gdy znalazłem się w Malezji na skraju poważnego doła, i zamiast się w niego radośnie stoczyć, doznałem olśnienia.
Spokojnie, nie przechodzę na buddyzm i nie golę głowy. A na pewno po obejrzeniu porannych ceremonii Ezoterycznego Buddyzmu Shingon. Jakby tu powiedzieć… takiej szopki dla ludu dawno nie widziałem! Pozostanę przy filozofii z książki „Zen bez mistrzów Zen”.
3. nie chcę już więcej „zwiedzać”
Uderzyło mnie to gdy czekałem na lot z Borneo do Kuala Lumpur.
Jestem już tym wszystkim zmęczony — pomyślałem. — Ledwo gdzieś się zadomowię, poznam najładniejsze mieszkanki hotelu i wywiem, gdzie jest najlepsze żarcie – muszę się pakować i wyjeżdżać.
„Zwiedzanie” jest dobre na tydzień. Później wszystko zlewa się w jedną całość, a człowiek zaczyna marzyć o swoim własnoręcznie wykonanym łóżku w dalekim Krakowie. Nie wiem czy następnym razem wyląduję w Panamie, Myanmar, czy w Omanie. Ale o ile nie wynajmę kampera, postaram się o jakąś stałą bazę wypadową, którą będzie można od biedy nazwać domem.
Tylko i aż tyle.