Nie będzie więcej zdjęć z Azji – wykonałem przypadkowy, nieudany crash test swojego aparatu. Ale wcale nie płaczę, bo przy okazji doznałem też objawienia.
Godzina szósta, minut trzydzieści. Otwieram oczy w hostelu w Kuala Lumpur. Klitka dwa na trzy metry z klimatyzacją w postaci wentylatora – skrzyżowanie karceru z komorą gazową. Na ulicy łapię chciwie powietrze, a potem puszczam się pędem, by zdążyć na autobus. Jadę do Tanah Rata zobaczyć herbaciane wzgórza i mglistą dżunglę.
W drodze dręczy mnie zmęczenie i zniechęcenie. Znudziła mi się ta podróż – widziałem już tyle, że kilka widoków więcej niewiele zmieni. Zły humor potęguje tkwiąca w uchu zatyczka. Wcięło mi gdzieś drugą, dlatego kładąc się spać w hostelowej komorze gazowej, postanowiłem zabawić się w MacGyvera robiąc z jednej dużej dwie małe. Zły pomysł. Jedna z nich teraz za Chiny Ludowe nie chce opuścić kanału prawego ucha.
Po czterech godzinach podróży sino-blado-koperkowy wytaczam się z busa. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to bezlitosne dla błędnika, wijące się bez końca zakręty. Próbując opanować zawroty głowy łapię się słupa i rozglądam z nadzieją, że warto było przeżyć całą tę gehennę, by się tu dostać. Niestety – przed oczami mam obleśną, azjatycką turystyczną wiochę. Miejsce zaznaczone na mapie jako informacja dla przyjezdnych okazuje się być biurem podróży, gdzie koniecznie chcą wcisnąć mi wycieczkę na plantacje za jakieś horrendalne pieniądze. Na moje żale pani z pobliskiego sklepu doradza mi wzięcie taksówki. Wspaniale.
Nie poddaję się, wybieram najbardziej „lokalną” spelunkę jadłodajnię, gdzie zamawiam teh tarik i konferując z kelnerką lokalizuję położony nieco dalej przystanek. Tam z kolei urocza hinduska odkrywa przede mną arkana lokalnej komunikacji masowej, dzięki czemu w miarę sprawnie łapię pojazd, który raczej nie przeszedłby unijnej kontroli drogowej. W drodze, udając że nie dostrzegam wgapiającego się we mnie konsekwentnie przez całą kilkudziesięciominutową podróż tubylczego dziecka (biali to atrakcja), deliberuję nad swoimi życiowymi górkami i dołkami.
Najczęściej rozpiera mnie dobry humor i pozytywna energia, a do trudności podchodzę z optymizmem. Czasem jednak wszystko idzie nie tak, mało co cieszy, a kolejne – nawet niewielkie – trudności, coraz bardziej wyprowadzają z równowagi. Staję się drażliwy, kłótliwy i… ciągle głodny. Podejście zen bywa trudne w zastosowaniu praktycznym i czasem jak kiepski żart brzmi mamrotane w krytycznej sytuacji:
Nie walcz z tym na co nie masz wpływu, poddaj się, akceptuj.
Rozmyślania przerywa dotarcie na plantację, gdzie raczę się herbatą i podziwiam widoki. Sam właściwie nie wiem czy warto było się tu tyle tłuc. Dopijam napar, twardo postanawiam wziąć się w garść i porzucić chociaż na chwilę swe niewesołe rozmyślania. Idę na przechadzkę pomiędzy krzakami.
W pewnym momencie konstatuję, że źle skręciłem i będę musiał się wrócić. Do głosu dochodzi wewnętrzny leń-eksplorator – w sumie stoki wcale nie są takie strome, a ja mam przecież dobre buty. Pójdę na przełaj i nie będę musiał nadkładać drogi. Oj, tylko muszę uważać, bo jest śliskoooooo…
Leżę jak długi na wielkim kamieniu. Krew na rękach, ostry ból odbitego tyłka, a moje wypasione spodnie turystyczne świecą gustowną dziurą na kolanie. Oddycham spokojnie.
Akceptuję, akceptuję, akceptuję.
Próbuję wydostać się z dna dolinki po zachęcająco wyglądającej trawie. Daję dużego kroka i zapadam się prawie po kolana w tajemnicze błoto. Szamoczę się dziko i w końcu udaje mi się wydostać. Całości z zainteresowaniem przygląda się grupa chińskich turystów – śmieją się. Na szczęście słabo ich słyszę przez tę cholerną zatyczkę.
Docieram do ławki i przed oczyszczeniem spodni sięgam po aparat – warto udokumentować mój stan. Zaskoczony stwierdzam, że nie działa i po bliższych oględzinach odkrywam niewielkie wgniecenie, którego wcześniej tam na pewno nie było. Bezsilnie gapię się w przestrzeń, którą chwilę później wypełniają strugi wody. Codzienna monsunowa ulewa zaczęła się tego dnia wyjątkowo nagle i intensywnie.
Znajduję nędzny daszek i czekając na autobus sięgam po książkę którą kupiłem kilka godzin wcześniej: The Obstacle Is the Way. Kwadrans, pół godziny, godzina, a ja stoję i czytam w środku ulewy.
Że też akurat dzisiaj się za nią wziąłem! Żadne tam rewelacje, ani odkrycia Ameryki. Tylko (i aż) wybrana i ze smakiem podana esencja stoickiej filozofii i podejścia do świata. Większość z tego co czytam znam, rozumiem i popieram, jednak – dosłownie – rewelacją dekady staje się dla mnie myśl przewodnia zawarta w tytule.
Otóż: strategią dla napotkanych w trudności nie powinna być akceptacja, nie walczenie z wiatrakami i spokój tak, usiłowałem to wdrożyć. Takie wyzwania trzeba… pokochać, cieszyć się z nich, zrozumieć, że pozwalają nam nauczyć się czegoś nowego i przetestować nasze słabe strony. Tylko i aż tyle.
Jest autobus i docieram Tanah Rata. Odkrywam sklep z różnościami, kupuję pęsetę i sprawnym ruchem prawicy pozbywam się uprzykrzającej życie zatyczki. Przydałoby się też coś do jedzenia.
Na straganie stojąca przede mną dziewczyna chce kupić banany, ale najwyraźniej jest tu nowa. Sprzedaż idzie na połówki kiści, a ona chce dwie sztuki! Nabywam dla siebie i po prostu daję jej tyle, ile chciała. Rozmawiamy o naszych planach i uświadamiam ją, że nie musi wykupować głupich wycieczek. Chce wiedzieć więcej, ale ja marzę o prysznicu, dlatego tylko daję jej maila i odchodzę w kierunku hotelu.
Mam z sobą tylko jeden komplet ciuchów, po upraniu wszystko jest mokre i nie mam jak wyjść na zewnątrz. The obstacle is the way – po prostu zostaję w pokoju i czytam. Do wieczora udaje mi się skończyć książkę i porządnie poćwiczyć jogę. Ach, i daję znać Steffie, że może dołączyć do mnie rano na wypad do mglistej dżungli i na ponoć najlepszą w okolicy plantację.
Po przebudzeniu dopadają mnie wątpliwości – a jak laska wymięknie mi w trasie? Uczucie to potęguje widok gustownych trampek, w które jest przyodziana w połączeniu z ciężkimi, burzowymi chmurami opanowującymi powoli całe niebo. Powtarzam sobie jednak w myślach nową mantrę: przeszkoda jest drogą. Najwyżej nauczę się okiełznywać spanikowane młode Niemki, a poza tym zrobię dobry uczynek. Idziemy!
Opowiadałem o trudnościach na trasie w Parku Narodowym Bako. No więc… tu było gorzej. Błoto zasilane rozpoczętą wkrótce po naszym wyjściu ulewą oraz sama trasa – pełna korzeni, wykrotów i miejscami prawie zupełnie pionowa. Podobno w porze suchej to miła przechadzka, nam przejście pół kilometra zajęło dwie godziny. Wszystko mokre, ale MacBook w plecaku w szczelnym pokrowcu, więc czym tu się przejmować. Przygoda.
The obstacle is the way.
Pokonujemy dżunglę, przemierzamy plantacje i udajemy się w drogę mniej-więcej powrotną. Cały czas gadamy, w dżungli, na plantacji, gdy dochodzimy do głównej trasy. Na zegarku dochodzi 15:00, autobus do Kuala Lumpur mam o 15:45, ale pojawia się jakaś większa miejscowość. Jestem przekonany że to odległy od dworca w Tanah Rata o cztery kilometry Brinchang. Weźmiemy taksę na spółę i będziemy na miejscu w 7 minut!
Albo i nie.
Rozmowa z tubylcem uświadamia mi, że źle skręciliśmy. To nie jest Brinchang, tylko odległa o 20 km, nie posiadająca przystanków ani taksówek Kampung Raja! Nie wiem jak, ale nie przejmuję się i widzę co najmniej osiemdziesiąt wyjść z tej sytuacji.
The obstacle is the way.
Łapiemy stopa. W ten sposób, zupełnie przypadkiem spełniam jedno ze swoich marzeń. Jedziemy z rozwianymi włosami na pace podskakującego na wybojach jeepa. Wokoło tropikalny las, chce mi się wyć z radości, co też skwapliwie czynię.
Spodnie załatam u krawca, na aparat mam tajny plan, a z resztą poradziłem sobie bez niego, bo zdjęcia dostałem od Steffie. Dziękuję Ryan, dziękuje Steffie! The obstacle is the way. Ha!
PS (dopisane dwa miesiące później) Tajny plan na aparat zadziałał!