Hong Kong… Za szczeniaka namiętnie oglądałem na wideo filmy karate z “Krawym sportem” na czele i zaczytywałem w Krucjacie Bourne’a (wiecie, że film ma niewiele wspólnego z książką?), a przed samym wyjazdem dla zaostrzenia apetytu sięgnąłem po Tai Pana. Osiedlając się więc na całe cztery dni nad Zatoką Wiktorii spełniłem jedno ze swoich marzeń, a przy okazji – ku swemu zaskoczeniu, znów nauczyłem o sobie czegoś nowego.
Gigantyczne lotnisko. Radośnie czytam drogowskazy kierujące na promy do “mainland China” oraz Makau.
Nabywam kartę Octopus, odnajduję przystanek oraz swój autobus. Pól godziny i jeden opad szczęki spowodowany widokiem z okna później, wytaczam się w okolicy stacji metra Prince Edward. Rozglądam się i jedyne co ciśnie mi się na usta to niecenzuralne wykrzykniki. To jest dopiero tłum i egzotyka!
Moja kwatera stylem niewiele odstaje od wyglądu ulicy. W połowie korytarza biegnącego do kuchni, jedną ze ścian zastępuje krata i mam interesujący widok na nocne niebo. Widok z okna w kuchni okazał się nawet wart nakręcenia pierwszego na tym wyjeździe filmu.
Szok! Na szczęście w sklepie dają jajka i płatki owsiane. Mój żołądek wyraźnie domaga się powrotu do w miarę czystej diety.
Pierwszy pełny dzień spędzam na: joggingu; tradycyjnym obiedzie Yum Cha z poznanym przez wspólnego znajomego kolegą Longiem; wspólnym penetrowaniu zakątków dzikiego Mong Koku i bardzo zachodniego dystryktu Central, któremu egzotyki dodawały filipińskie gospodynie obozujące na ulicach.
Dzień zwieńczył wjazd na The Peak, gdzie poza podziwianiem nocnej panoramy miasta, zakupiłem swoją jedyną pamiątke z HK – japonki w postawionej tam galerii handlowej. Wieczorem umierałem ze zmęczenia, a mimo to miałem problemy ze spaniem i skończyło się pigułą.
Kolejne dwa dni były nie mniej intensywne, najbardziej ze wszystkiego podobało mi się pół dnia spędzone na The Peak, gdzie zwiedziłem większość dostępnych na nim szlaków turystycznych, a nawet – olewając za przykładem kilku starszych Chińczyków – tablicę “droga zamknięta”, wdrapałem się na jeden z lepszych punktów widokowych – High West.
No i co z tą nauką? Poza pierwszym – pomyślnym – testem samotnego podróżowania, stwierdziłem – ku swemu największemu zaskoczeniu – że… wielkie miasta nie są dla mnie. Urodzony i przez ćwierć wieku mieszkający we Wrocławiu, by następnie zamienić go na Kraków. Żyłem w przekonaniu, że z czasem zamienię KRK na coś jeszcze większego, że kocham wielkie miasta. Ich zgiełk, gwar, dostępność wszelkich możliwych atrakcji i udogodnień. Nie spodziewałem się, jak wielkiej ulgi doznam lądując na Borneo i mając przed sobą taki widok.
Obie dotychczasowe noce w niewielkiej Sempornie przespałem jak dziecko, po 9 godzin, bez żadnych wspomagaczy. Tokio, mimo, że gigantyczne, nie zrobiło na mnie aż tak przytłaczającego wrażenia – poza licznymi wieżowcami ciągną się w nim bezkresne osiedla dwupiętrowych domków, gdzie zdaje się mieszkać większość tubylców. Sielsko i spokojnie, w przeciwieństwie do zatłoczonego metra – gdzie jak zauważył Daro – wstępował we mnie jakby zły duch. Zaniepokojony zaczynałem się miotać, być może zupełnie podświadomie chcąc jak najszybciej zakończyć tę cześć podróży.
Nie dla mnie więc Singapur i Mexico City. Może skończę kiedyś w spokojnej dzielnicy Tokio, albo na wyśmiewanych przeze mnie… przedmieściach Radomia?
A Hong Kong? Wspaniale było go zobaczyć, obawiam się, że na dłuższa metę brakowałoby mi w nim – poza spokojem – normalnej “warstwy średniej”. Tu są albo stłoczeni w brudnym, wielokolorowym Kowloonie biedni, albo oderwani od rzeczywistości bogaci pracujący w Central i mieszkający w Mid-Levels (zatrudniający te wszystkie filipińskie gosposie). Prędzej dogadałbym się pewnie z tymi pierwszymi tyle, że oni wcale nie zwracają na ciebie uwagi, nie uśmiechają się w kółko jak Japończycy i generalnie sprawiają bardzo hermetyczne wrażenie. Bez znajomości kantońskiego raczej by się nie obyło. Jedyny moment, gdy wgapiali się we mnie i uśmiechali szeroko był, gdy ćwiczyłem w parku jogę mając w około stado starszych tubylców uprawiających jogging, aerobik oraz oczywiście, przede wszystkim tai chi.