Dekadę temu, gdy parałem się dzierganiem rozmaitych serwisów internetowych, spędziłem dwa letnie miesiące wydzielając z siebie sporą stronę… matrymonialną. Zainkasowawszy niebagatelną, jak na ówczesne warunki, kwotę dwóch tysięcy złotych polskich postanowiłem – zupełnie jak nie ja – zaszaleć.
Wczasy w Egipcie! Egipcie, który jeszcze nie zdążył stać się miejscem na tanie plażowanie, zdominowanym przez rosyjską bardzo niższą klasę średnią. Były piramidy, były krewetki nocą, było i próbne nurkowanie. Tak zwany “lipton” – trzyma się delikwenta za butle i wsadza na 5 minut do wody. Lipton, czy nie – zakochałem się. Postanowiłem, że chcę zacząć nurkować!
Mijały, lata, upadały rządy, odszedł od nas Andrzej Lepper, aż nadszedł dzień, gdy kartka z kalendarza pokazała 16 VI 2012 – skończyłem trzydzieści lat. Poddawszy się rozpaczy refleksyjnemu nastrojowi, jakimś cudem przypomniałem sobie o postanowieniu sprzed ośmiu lat. To był jeden z tych momentów, myśl brzmiała mniej więcej:
Igor, skończyłeś trzydzieści lat. Co dotychczas osiągnąłeś? Co widziałeś? Co przeżyłeś? Ładne mieszkanie? Jakieśtam stanowisko? A co ze zmienianiem świata? Co z – chociażby – twoim nurkowym certfyfikatem?
To był czerwiec, do końca sierpnia w pocie i znoju ukończyłem remont mieszkania, we wrześniu zapisałem się na kurs nurkowy, aby po wkurzających zajęciach na basenie Wisły Kraków, odbyć szkoleniowo-egzaminacyjne nurkowania na krakowskim Zakrzówku. W drugiej połowie października.
Nie straszne była mająca trzynaście stopni woda, nie straszne było przebieranie się w piankę przy trzech stopniach i zacinającym deszczu. Znów zupełnie jak nie “stary” ja, podszedłem do tego optymistycznie. Zwyczajnie dałem radę, a niecałe dwa miesiące później odpoczywałem po nurkowaniu całkiem sam (pustki poza sezonem!) na górnym pokładzie naszej łodzi słuchając Dark Cloud, gapiłem się na über-błękitną powierzchnie Morza Czerwonego, odbijającą promienie przygrzewającego grudniowo słońca. Zaprzysięgam już nigdy, przenigdy, nie odkładać niczego na później.
W szczególności mierzenia się ze swoimi demonami. Bo wiecie… ja… boję się wody. Mgliście pamiętam incydent ze zsuniętym z ręki dmuchanym mankietem, gdy byłem jeszcze bardzo mały. I nic nie poradzę – umiem jako-tako pływać, ale w wodzie zawsze czuję się niepewnie. I cała nurkowa aparatura niewiele pomaga.
Trzy dni temu, moje pierwsze po rocznej przerwie nurkowanie na Borneo, zacząłem od małego ataku paniki. Po bezprobemowo wykonanym zeskoku z łodzi tyłem na główkę okazało się, że rozrzucił nas po powierzchni niespodziewany w tym miejscu prąd. Nikt nikogo nie słyszy, znaki też słabo widać. Skonstatowałem, że jeśli się teraz zanurzę, to na nieznanym nurkowisku, przy słabej widoczności i bez kompasu nie ma opcji, bym pod wodą odnalazł partnerkę i resztę grupy. Tryb stresu uruchomiony. Czekam na powierzchni i z głupia frant próbuję aparat do oddychania – oczywiście (jak zawsze na powierzchni) wydaje mi się, że podaje za mało powietrza. Aaa! Mamo!
Wzięcie się w garść zajmuje mi dobrą chwilę, ale udaje się, udaje nam się zebrać grupę w kupę i dać wspólnego nura. Nie ukrywam, że dużo pomogła mała, sprytna dive-masterka (jest jakiś polski odpowiednik?) Penot.
Tak więc dalej nie jest idealnie, ale oddycham głęboko, odpalam awaryjne zasoby zdrowego rozsądku i się nie poddaję. Właśnie tak póltora roku temu odbyłem swoje najbardziej pamiętne nurkowanie – czterdzieści metrów. Tam wszystko brzmi i wygląda inaczej (właściwa akcja od 1:30):
Słowa te piszę na lotnisku w Kota Kinabalu, w drodze z Semporny, gdzie nurkowałem w naprawdę wyjątkowej bazie Scuba Junkie: profesjonalni, mili, otwarci i ekologiczni (!) ludzie. Włącznie z… męskimi instruktorami. Bo wiecie… nurkowanie ściąga ten specyficzny typ zakompleksionych samców, którzy muszą wszystkim wszystko udowadniać, i zawsze rozmawiają najgłośniej na calj plaży. Byli zadziwiająco w porządku. Nawet, gdy na skutek swojej głupoty, skończyłem z dzikim krwotokiem z nosa – pośmiali się tylko trochę.