Lewa, lewa, raz, dwa, lewa. Chryste, znów te strome, śliskie korzenie, a przed nimi bagno. Woda skończyła się godzinę temu. Przede mną jeszcze (chyba) kilometr, czyli nawet godzina marszu. Teraz rozumiem tych wszystkich odkrywców. Znowu okazuje się, jak bardzo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dość rozważań, bo ucieknie mi ostatnia łódź na stały ląd!
Wiem, rozumiem, pamiętam, a jednak – motyla noga – notorycznie łapię się na popełnianiu najczęstszego ludzkiego błędu. Osądzania bliźnich bez wzięcia pod uwagę ich perspektywy.
Kiedy słyszę:
Dla bezpieczeństwa wolę codziennie wracać z pracy taksówką.
Gryzę się w język, aby nie wydzielić jakiejś błyskotliwości o byciu wygodnickim. Dopiero w kilka dnia później jadąc tramwajem doznaję objawienia: moja rozmówczyni to po pierwsze kobieta, po drugie – ma 20 cm i 30 kg mniej ode mnie, a po trzecie – wraca z pracy na bramce w klubie, gdzie – chcąc nie-chcąc – musi “jakoś” (czytaj: dobrze) wyglądać. Łatwo osądzać, trudniej spojrzeć na sytuację z zupełnie innej perspektywy.
Co za dziwni ludzie. Po tylu latach w USA dawno powinni mówić po angielsku!
Myślę, gdy konstatuję, że kasjerka w sklepie w Miami nie mówi ani słowa w tym języku. Później w komentarzu pod jednym z tekstów czytelniczka uświadamia mnie o sytuacji amerykańskich latyno-imigrantów, a ja doczytuję w resztę gdzieś w Internecie. I już rozumiem czemu – ciężko mieć zapał do nauki języka obcego, gdy pracuje się po 12 godzin na dobę, sześć dni w tygodniu.
Takie oto myśli towarzyszyły mi podczas samotnego trekkingu przez dżunglę w rezerwacie Bako na Borneo. Najlepszym miejscu w Malezji, gdzie można przejść się samemu po tropikalnym lesie deszczowym. Szlaki są dobrze oznaczone, więc nie trzeba koniecznie przewodnika, ale na tyle urozmaicone pod względem długości i trudności, że każdy znajdzie coś dla siebie.
W ciągu 6 (słownie: s z e ś c i u) godzin praktycznie nieprzerwanego marszu, zrobiłem tego dnia żałosne jedenaście kilometrów, a po powrocie do hostelu nadawałem się do reanimacji. Fakt, nieprzerwana ulewa poprzedniej nocy sprawiły, że nawet obsługa parku ostrzegała mnie pięć razy przed trudnościami, ale żałosny dystans i stan, w którym znajdowałem się po jego pokonaniu naprawdę dawały do myślenia.
Dogorywając po powrocie do Kutching na łóżku, ze wstydem przypomniałem sobie wszystkie pochopne opinie, jakie wydawałem czytając o odkrywaniu białych plam na mapie („czemu szło im to tak wolno?”), mrocznej wizji złowieszczej dżungli w Jądrze Ciemności („piękne to wszystko literacko, ale strasznie przesadzone”), albo opowieściach Pana Cejrowskiego o czekających trudnościach (“cwaniakuje”).
O żółwim tempie poruszania się (bez bagażu, dobrze odżywiony i w znakomitych butach!) przekonałem się dość prędko. Następnie doszły – zapowiadane przez Pana Wojciecha – problemy z wodą. W ciągu trzech godzin wypiłem dwa litry, wykręcając w tym czasie dwukrotnie ze swojej koszulki kałużę wody. Wreszcie – a propos Jądra Ciemności oraz dziwnego wpływu na psychikę – wszechobecne i bardzo głośne cykady zaczęły dosłownie doprowadzać mnie do szału. Do tego stopnia, że podczas jednego z postojów zacząłem rzucać po krzakach kamieniami i konarami. Byle się tylko choć na chwilę zamknęły.
Oczywiście bezskutecznie (kto zgadnie jaki film cytuję na końcu?).
Wciąż więc zastanawiam się: czy zbyt pochopne i fałszywe ocenianie przeze mnie ludzi i sytuacji się kiedyś skończy?
Pocieszam się tym, że coraz częściej, gdy ktoś pyta mnie o zdanie, na przykład w popularnej, kontrowersyjnej sprawie, odpowiadam: „nie mam zadania”, względnie “to zależy”. Tylko, czy przez stawanie się bardziej wyważonym w sądach, nie staję się bardziej bezpłciowy i – na dłuższą metę – nawet bardziej wkurzający?
Ech, te dylematy samodoskonalenia.