Kilka tygodni temu około 20 turystów zginęło, gdy nieczynny od dawna wulkan nieoczekiwanie się uaktywnił. Prawdopodobieństwo, że inny, nie-tak-znowu-odległy, również wybuchnie, jest pewnie niewielkie. Japończycy jednak, jako przezorny naród, postanowili utrudnić dojście na kilka z nich, w tym na znajdujący się na naszej drodze Kusatsu-Shirane. Nie docenili naszej determinacji.
Jakiś czas temu z radością zdiagnozowałem pewną diametralną zmianę w mojej psychice – przestałem zbyt łatwo się poddawać. Skąd wiem? Zacząłem… wybiegać na tramwaj.
Wcześniej, gdy – jak zwykle – zwlokłem do ostatniej chwili wyjście na przystanek, machałem ręką i wychodziłem parę minut później spokojnie, „aby już na pewno zdążyć na następny”. Od pewnego czasu w takiej sytuacji łapię w locie okrycie wierzchnie, ubieram buty na klatce schodowej i zaiwaniam na przystanek. I wiesz co? Zwykle udaje mi się zdążyć!
Dlatego, gdy przybyliśmy z Dariuszem do Kusatsu i dowiedzieliśmy się od opryskliwego kasjera na dworcu autobusowym, że z powodu zagrożenia wybuchem autobusy i kolejki linowe na górę są odwołane, postanowiliśmy spróbować dostać się tam pieszo. Nie było łatwo, w drodze:
Później nastąpił krytyczny moment, w którym przyjmowaliśmy wyjaśnienia co do drogi na górę od dwóch starszych Japonek. Oczywiście na migi, z kluczowymi hai, wakarimasu, wakarimaska i wakarimasen. Po wyruszeniu dość szybko zorientowaliśmy się, że to, co wzięliśmy na sytuacyjnej mapce za „czerwony szlak” okazało się czerwoną trasą zjazdową… Niemniej, w końcu udało się!
Nie, nie weszliśmy na szczyt, ani nie zobaczyliśmy turkusowego jeziora, nie byliśmy pewnie nawet w połowie drogi. Spędziliśmy za to wspaniałe trzy godziny w górach, znaleźliśmy prawdziwie „wulkaniczne” miejsce, gdzie spod ziemi wydobywają się chmury gazów oraz napotkaliśmy i rozbroiliśmy robiąc im zdjęcie, ekipę Japończyków zamykających właśnie drogę dla ruchu.
W drodze powrotnej co prawda nie mieliśmy zielonego pojęcia „jak to działa”, ale wpakowaliśmy się do dostępnego pod gołym niebem gorącego źródła.
Nie, nie mam zdjęć ze środka, bo świeciliśmy tam wszyscy gołymi tyłkami (i nie tylko). Byliśmy chyba jedynymi białymi w tej miejscowości, więc budziliśmy niemałą sensację, którą tylko spotęgowałem 20 minutową sesją jogi w przerwach w kąpieli. Tak, na golasa, a co!
Jaki z tego wszystkiego morał? Im częściej się przełamuje, nie przejmuję i z uśmiechem pakuję w nowe sytuacje, tym moje życie staje się ciekawsze, bogatsze i bardziej satysfakcjonujące. Szkoda, że nie zawsze jest to łatwe, ale twardym trzeba być, jak Chuck Norris, albo Bruce Lee.