Pierwszy dzień. Ciało w trybie jet-lag-zombie, ale my twardy łazimy po mieście. Na kwaterze zamiast o ósmej jesteśmy przed północą. Coś na ząb, prysznic i dylemat: opublikować wpis powstały w samolocie, zgrywać zdjęcia i odsiać te najsłabsze, czy iść spać? Sen to naturalny wybór, ale wtedy nazajutrz do tych, niezrealizowanych spraw dołączą kolejne. Serce zaczyna bić szybciej… Cholera, już wiem, że nie zasnę!
Samoświadomość to cudowna moc – przynajmniej wiem, że mam problem. Decyduję się „popracować” 30 minut, a potem iść spać. Udaje się, ale możliwe, że wyłącznie dzięki pomocy farmakologicznej. Wpis publikuję następnego dnia z rana, a wieczorem znowu wracamy około jedenastej. Przez połowę drogi powrotnej, zamiast obserwować udających, że się na nas nie gapią (tak już mają) Japończyków, dywaguję co powinienem jeszcze zrobić przed pójściem spać.
Szczególnie, że nazajutrz z powodu zaplanowanego polowania na trening sumo czeka nas mocno poranna pobudka. A przecież miałem się relaksować!
Perfekcjonizm jest przekleństwem.
Ma być idealnie i dokładnie tak, jak sobie wymarzyłem. Po doświadczeniach ze zbyt intensywnego zwiedzania USA doszedłem do wniosku, że każdego dnia powinny znaleźć się chwilę na pogapienie się w okno z kawą, przejrzenie zdjęć, napisanie tekstu. Nie wspominając już o przejrzeniu i doprecyzowaniu trasy na dzień kolejny. Wniosek skądinąd bardzo światły, tyle że teraz stresuję się, gdy nie uda mi się wykroić tej chwili tak, jak sobie zaplanowałem…
Nie poddaję się. Oddycham i powtarzam:
Let it go, let go
Po (nieudanym) polowaniu na trening Sumo, łazimy z Darkiem po muzeum Edo-Tokyo, jemy obiad w towarzystwie poznanego w muzeum Amerykanina, a na resztę dnia rozdzielamy się. I wtedy… po prostu olewam „wiele możliwości” na mojej liście, zaglądam tylko na chwilę na pobliski stadion sumo, a potem jadę na dworzec Tokyo i przy pysznej soya-latte spędzam super-wyluzowane półtorej godziny pisząc kartki do rodziny i znajomych. Gibam się do muzyki, dopytuję o szczegóły adresowania kopert pań, które nie mówią po angielsku (przydaje się – znane z Shoguna – wakarimasu i wakarimasen) i nawet 4500 jenowy (150 PLN!) rachunek za znaczki i pocztówki nie wyprowadza mnie z równowagi.
I jakoś tak wszystko zaczyna się układać. Zgłodniałem, więc wchodzę do jednego z milijona tutejszych żabkopodobnych sklepów. Dostrzegam zestaw nigirizushi za śmieszne pieniądze (15 PLN?), nabywam i spożywam pałeczkami stojąc przy północnym wyjściu z dworca Tokyo.
Jedna z Japonek tak się zagapia, że mało nie wchodzi w filar. A ja po prostu czekam na Agatę, czytelniczkę mojego bloga, z którą spontanicznie umówiłem się na spotkanie! Zjawia się na czas, spędzamy świetny wieczór. Od przejścia się wieczorem w niesamowitym klimacie przezroczystych parasoli najruchliwszym przejściem dla pieszych świata…
… po degustację rozmaitych potraw i napojów wyskokowych w miejscu, w którym sam nigdy nie dałbym sobie rady (zamawia się przez wbudowany w stół tablet i wszystko jest po japońsku).
Dzisiaj też jakoś udało się wstać, zobaczyć niesamowity targ rybny oraz – zaskakująco ciekawe i zabawne – przedstawienie kabuki.
„A może jeszcze zajrzeć do Kodokanu? A może…”. Powstrzymuję się i wsiadam w metro. Hosanna! Mam czas na spokojny prysznic, pranie, pakowanie, leniwą kolację z lekturą innych blogów, zgranie zdjęć, stworzenie szkicu tego wpisu, a nawet wyjście na dach i napawanie się widokiem, który widzisz na zdjęciu tytułowym.
Dochodzi 22:00, zdążę jeszcze wyjść wysłać kartki i kupić jakąś lekką przekąskę, a po powrocie skończyć i opublikować tekst. Jutro ruszamy na wulkan, oby „wyluzować” szło mi przynajmniej tak dobrze jak przez dwa ostatnie dni. Inaczej… co to za wakacje?