Gdy byłem w podstawówce i w kioskach pojawiło się Bravo, mama – ku mojej rozpaczy – nie pozwalała mi czytać tej odmóżdżającej gazety. Szczęśliwie udawało się zdobywać od koleżanek drukowane tam plakaty, którymi dzielnie tapetowałem pokój.
Minęło dwadzieścia lat, urosła mi broda i nie muszę pytać mamy o zgodę na kupno Bravo. Plakaty – w pewnej formie – zostały do dziś. I właśnie dzisiaj pozbywam się ostatniego.
Za szczeniaka moim największym idolem był – bez dwóch zdań – MacGyver. Do tego stopnia, że wraz z Darem strzeliliśmy sobie – poza scyzorykami „Gerlach” (na Victorinox nie było stać nikogo z naszych rodziców), ekhm, fryzurę „na MacGyvera”. Tadaaa:
Z czasem miłość osłabła, a gdy kilka lat temu zobaczyłem fragment odcinka, miałem ochotę schować się pod biurko i zostać tam przez minimum tydzień.
Kolejnym Idolem przez duże „I” był bezapelacyjnie Arnold S. Zaczęło zaraz po studiach i przeprowadzce do Krakowa. Przeczytałem „Arnold – Edukacja Kulturysty„, która poza poradnikiem pakera zawierała autobiografię Schwarzeneggera. Chłopak z małej, zapyziałej wioski w Austrii…
… trenuje dziwny sport i „chce więcej niż inni”. Wszystko ku przerażeniu i dezaprobacie otoczenia. Po lepsze perspektywy wyjeżdża bez grosza do Niemiec, a następnie trafia do USA. Zostaje – sześć razy z rzędu – najlepszym kulturystą świata, robi karierę filmową, dorabia się milionów, wreszcie zostaje gubernatorem stanu większego, bogatszego i bardziej ludnego niż Polska. Tak został moim idolem i – jak to ja – oczywiście musiałem epatować tym faktem otoczenie. Na przykład przez ozdobienie ściany mieszkania otrzymanym od kumpla obrazem.
Minęły lata, dojrzałem i stałem się większym realistą – zrozumiałem, że stawianie za cel tytułu gubernatora stanu Nowy Jork, poza tym że fajne, ma małą wadę – raczej się nie spełni. Nauczyłem się żyć ze świadomością tego, że wiele w naszym życiu zależy od przypadku. Czasem, choćbyś spinał się latami, nie osiągniesz tego, co inni po prostu znajdując się w odpowiednim miejscu i czasie. Co naturalnie nie zwalnia nikogo z aktywnej pracy nad pomaganiem szczęściu!
Z resztą sam Arnold jakby zmalał w moich oczach – jego zakochanie we własnym głosie, słabość do wieśniackich Hummerów i butów kowbojek oraz to, ile złego zrobili z Weiderem dla zdrowia i poczucia własnej wartości całych pokoleń młodych chłopaków. Przyszła refleksja – czy nadal go tak podziwiam? W rezultacie, rozbrajający wszystkich odwiedzających moją sypialnię obraz, jak wiele innych rzeczy, wylądował na Gumtree. Teraz stoi obok zapakowany i gotowy do wysyłki do Poznania.
Obecny idol? Chyba nikt. Koniec epoki prawie-bezkrytycznie-wielbionych-i-podziwianych-postaci. Nadal podziwiam Arnolda, a jego „stay hungry” (wczesniejsze niż Steve’a Jobsa) jest jedną z moich zasad. Szanuję wiedzę i poświęcenie Scooby’ego, ale ma zbyt ortodoksyjne i mało otwarte na nowości podejście do świata i sportu. Podziwiam styl życia i głód wrażeń Tima Ferrisa, ale odrzuca mnie cała otoczka marketingowa wokół jego książek i osoby. Mógłbym w podobnym stylu wymieniać dalej – Marek Aureliusz, Theodore Roosevelt, Brian Rose, Elliott Hulse, ksiądz Jacek Stryczek.
Każdy mnie inspiruje, od każdego mogę się czegoś nauczyć, ale miejsce na ścianie zostanie już chyba puste. A jak u Ciebie? Wymieniasz idoli? Może już najwyższa pora, w końcu – jak to kiedyś ktoś napisał w pewnej dającej do myślenia książce:
Nothing is static, everything is evolving, everything is falling apart.