Nosi mnie, to już nieuleczalne. Tym razem w drodze do Berlina zahaczyłem o Szczecin, gdzie dawno temu przeżywałem kulinarne uniesienia i miłosne dramaty. Ciekaw byłem co zastanę tam po latach.
O dramatach dyplomatycznie zmilczę, zwłaszcza że byłem wtedy ledwo pełnoletni, a obiekt mych westchnień pozostawał nadal w zakresie zainteresowania prokuratora.
A kulinarne uniesienia? Jakieś piętnaście lat temu przejeżdżałem przez Szczecin wraz z obozem wędrownym. Spaliśmy dokładnie tu:
Stołowaliśmy się w rozmaitych barach i jadłodajniach. Takich, jak szczeciński „Turysta”. Który istnieje do dzisiaj i ma się znakomicie.
Jest rok 1999. Studiuję menu. Wygląda dokładnie tak, jak dzisiaj.
Szukam czegoś zdrowego i pożywnego. Szukam czegoś smacznego, żeby nawtykać się jak dziki. W końcu jestem nastoletnim, pulchnym i zakompleksionym (ha! jeszcze bardziej niż teraz) Igorem. Co by tu… Naleśniki z serem! Śmieszna (połowa dzisiejszej?) cena za porcje, szybko więc dochodzę do wniosku, że to niemożliwe, aby wchodził tam więcej niż jeden naleśnik. Chcę się nażreć, zamawiam sześć.
Pani odbierająca zamówienie patrzy na mnie z podziwem i zainteresowaniem. Po chwili otrzymuję parujący talerz dwunastu naleśników, polanych chyba pół litrem śmietany. Nie zmieniam zdania – challenge accepted.
Od siódmego naleśnika kibicowali mi już wszyscy klienci „Turysty”. Wymiękłem – niestety – w połowie jedenastego i przez kolejnych kilka lat nie mogłem patrzeć na naleśniki. Na szczęście już mi przeszło.
Kilka lat po próbie pobicia naleśnikowego rekordu i mogących zainteresować prokuraturę zalotach, moje serce zabiło żywiej dla pewnej Szczecinianki. Na tyle mocno, że na jakiś czas tam nawet zamieszkałem. Z tamtej miłosnej odysei pamiętam z kolei stołowanie się w innym, legendarnym szczecińskim lokalu.
Niestety, kiedy zaszedłem tam teraz, roztaczający się wokoło aromat sprawił, że degustacja nie przeszła mi nawet przez myśl. A przecież tyle szczęśliwych chwil spędziłem tam roztrząsając językowe zagadki w postaci:
Czemu danie, które ma we Wrocławiu tajemniczą nazwę knysza, zwie się w Szczecinie hamburgerem w bułce?
Zrezygnowawszy z Baru Rab, udałem się za to do innej szczecińskiej legendy – „Pasztecika”. Klimat jeszcze bardziej vintage niż w „Turyście”.
Boję się, że takie miejsca już wkrótce znikną z ulic naszych miast zastąpione przez lokale w rodzaju – skądinąd znakomitych – „Stojaków”.
A co jeszcze – poza baro-surfingiem – można zrobić w Szczecinie?
1. Jogging w Parku Kasprowicza i po Jasnych Błoniach.
2. Odwiedź Trafostację Sztuki, udaj, że rozumiesz eksponaty, zachwyć się wyglądem wnętrza i poczuj się jak prawdziwy hip-człowiek.
3. Poza ogranym (ale wartym realizacji) spacerem Wałami Chrobrego, spróbuj załapać się na zwiedzanie bunkrów pod Dworcem Głównym.
Poza tym:
- Pamiętaj, że Szczecin nie leży nad morzem!
- Zobacz budzącą kontrowersję swym wyglądem Filharmonię.
- Używaj map z GPS i nie próbuj nawet samodzielnie zorientować się w topografii miasta. Część układu urbanistycznego Szczecina projektował Haussmann, ten sam, któryw drugiej połowie XIX wieku dokonał kontrowersyjnej przebudowy Paryża. Centrum Szczecina, podobnie do stolicy Francji składa się więc z rond, od których odchodzą promieniście ulice, które kończą się rondami, od których rozchodzą się promieniście ulice, które kończą się… Powodzenia w próbie nie zagubienia się w tym wszystkim.
- Zwróć uwagę na – to się zupełnie nie zmieniło – ponadprzeciętną reprezentację niuń (zwanych tu szmulami) w przecieranych spodniach obitych cekinami, w butach na platformach, ze złotymi torebkami itd.
A że teraz mam wyrzuty sumienia z powodu propagowania niezdrowego żarcia, następny wpis będzie o bieganiu bez uszczerbku dla kolan. Tak, żeby można było zrzucić paszteciki, naleśniki i knysze. A wszystko live aus Berlin!