Wrocław, wczesne lata dziewięćdziesiąte. Pierwszy McDonald’s, pierwszy supermarket. Dla ucznia (po bożemu ośmioklasowej) podstawówki – obiekt westchnień. Szczytem lansu oraz kulinarnym Olimpem, była jednak umiejscowiona przy Kołłątaja Pizzeria Roma.
Dwadzieścia lat później w zeksluzywniałym Pedecie nie ma już miejsca dla McDonalda, a Hit przy długiej dawno stał się TESCO i jakby stracił na lansiarskości. Tylko Roma trwa dzielnie w tym samym miejscu i kształcie. Podczas ostatniej wizyty we Wrocławiu, wraz z atrakcyjnym Dariuszem, zaryzykowaliśmy zniszczenie miłych wspomnień oraz kaloryferów na brzuchu. Wybraliśmy się na dużą pizzę numer osiemnaście.
Odnoszę niejasne wrażenie, że w wystroju knajpy, także od zewnątrz, niczego przez ten czas nie zmieniono. Wszystko jest dokładnie tak, jak zapamiętałem. Włącznie z piecami, ladą i białym, szpanersko podświetlonym menu.
Wszystko prawie tak samo. Prawie. Zabrakło absolutnie kluczowego elementu atmosfery Romy sprzed lat. Italo Disco z głośników! Jakże mam w pełni cieszyć się konsumpcją, gdy nie towarzyszą jej klasyczne dźwięki.
Mimo tego poważnego braku interes widać nadal nieźle się kręci – obsługa miła, dostawcy co chwile wyruszają z zamówieniami (niestety na skuterach, a nie – jak kiedyś – stylowym maluchem). A Pizza? Dwadzieścia minut czekania w krańcowym napięciu.
I… muszę przyznać, że zaskakująco dobra i zjadliwa. Nawet przez moje, nawykłe do Pańskich, zdrowych potraw, podniebienie.
Pańskie Podniebienie dało znać o sobie na finiszu – po wchłonięciu takiej ilości roztopionego sera, czułem się jakbym wypił pół litra oleju. Tym bardziej podziwiałem Dariusza, który jeszcze polewał wszystko oliwą. Na problem przetłuszczenia znalazł się nieopodal klasyczny, wrocławski sposób.
Może nie była to uczta bogów, ale zjadłem kawał dobrej solidnej pizzy i – nawet mimo braków w warstwie dźwiękowej – świetnie się bawiłem. Teraz myślę jakie miejsce z przeszłości odwiedzić następnym razem. Masz jakieś sugestie?