antykruchość w życiu i w biznesie

Pierwszy raz nie zawsze boli

Pierwsze w życiu zawody sportowe. Od podstawówki do końca studiów byłem straszną łamagą. AZSy więc mnie ominęły, a potem jakoś nie przyszło do głowy. Pomysł wyszedł od Artura, który po ostatnim starcie namówił mnie na start „zobaczyć jak biegnie się z numerkiem i blokuje ruch”. Tak się zaczęło, a skończyło – jak to u samców – poważnymi przygotowaniami i konkretnym celem w Cracovia Interrun 2014. A było to tak…

Plan z gazeta.pl – zacząłem wersję na 50 minut, ale po 1,5 tygodnia zmieniłem na zmodyfikowany plan na 40 min. Biegałem w Krakowie, biegałem w Łodzi, Warszawie, Wilnie i na Mierzei Kurońskiej na Litwie. Wszystko szło wspaniale, aż w ostatni wtorek dopadła mnie choroba. Taka z atrakcjami w postaci utraty głosu, gorączki i dreszczy. Łóżko, aspirna i trzymanie kciuków. Bieg w niedzielę, w sobotę czułem się jakby znośnie – poszedłem zrobić testowe 6km. Weszło, nie umarłem. Zdecydowałem: biegnę!

Niedziela rano. Woda, mix płatków owsianych z bananem, kiwi i odrobiną białka oraz porcja yerba mate. Rzut oka na mapkę trasy, przypinam numer, wkładam słuchawki i wybiegam z domu – w ramach rozgrzewki truchtam na rynek. Ustawiam się w strefie startowej. Masakra, spodziewałem się tłumów, ale nie wiedziałem, że będzie aż tak. Start w żółwim tempie – trzeba poświęcić kilkadziesiąt sekund na dojście do linii i w końcu udaje się ruszyć.

Poooszli!

Mimo wolnego tempa puls skacze mi od razu na 150 uderzeń na minutę. Przez pierwszy kilometr zajmuje się głównie mijaniem ludzi oraz unikaniem stratowania. Planty, tabliczka z zaznaczonym pierwszym kilometrem. Z przerażeniem konstatuje, że moje tempo to 5:45/km. Nie jest źle – jest dramatycznie. Minutę gorzej od najgorszego zakładanego przeze mnie scenariusza.

Wawel. Za mną 2,5 kilometra. Słońce, pięknie jest – co tam słaby czas. Udaje mi się przekonać samego siebie, by mimo rezerw sił nie próbować jeszcze nadrabiać. Tętno dobiło do 160. Chryste, tyle to ja mam na interwałach!

Galeria Kazimierz, nawrotka w okolicach piątego kilometra. Porywam z wodopoju butelkę, którą zużywam głównie do polania sobie łba. Zgodnie z daną sobie obietnicą zaczynam myśleć o odrabianiu strat. No, to jedziemy. Puls między 160 a 165.

Znów Wawel. Zerkam na stoper. Nadrabianie udało się chyba tylko w zakresie miniętych osób. Czasowo nadal kiepsko. Zwalam w myślach wszystko na wicher dmący nam w twarz na Bulwarach. Nawet mimo tego, że sprytnie ukryłem się przed nim za dużą grupą.

Ostatnia(e) prosta(e)

Znów Planty, zostało niewiele. Jestem mocno zmęczony. Dochodzę do wniosku, że z powodu tętna, które dzielnie wypełzło już ponad 165. Nie brak mi oddechu, a nogi nie bolą mnie wcale. Skręcam w Bramę Floriańską, mało nie wywracam się na „historycznym bruku”. Pulsometr krzyczy 170, ale dam radę – przyspieszam. Od tego momentu nikt mnie już nie wyprzedził.

Przed samą metą. Poza głupią miną widać czworogłowy uda oraz ducha walki.
Przed samą metą. Poza głupią miną widać czworogłowy uda oraz ducha walki.

Rynek. Ludzie coś wrzeszczą. Ostatnia prosta. Coś-jakby-udana próba sprintu… Meta! Medal na szyję! Ojaaaaaa:

Jestem zwycięzcą!

Dwie minuty truchtu na schłodzenie. Woda i obwarzanek do łapy, szukanie w tłumie znajomych, pogawędka z dziewczynami rozdającymi wejściówki do jakiejś eksklusiłki. En-dor-fi-ny. Kocham świat, kocham ludzi. Nawet pomimo fatalnego czasu i słabego wyniku otrzymanego w SMSie od organizatorów:  48 minut 27 sekund, 348 miejsce, 126 w kategorii mężczyzn 30-39.

Alek miał o półtorej minuty lepszy czas, ale pocieszam się tym, że mam wiekszy biceps!
Alek miał o półtorej minuty lepszy czas, ale pocieszam się tym, że mam wiekszy biceps!

Przekonuję się, że nieźle jak na pierwszy raz i start „tak, żeby zobaczyć”, a poza tym wiele się nauczyłem, chociażby:

  • na zawodach mój puls dostaje magiczne +20 przy tym samym typie wysiłku, co na treningu
  • pierwszy kilometr zawsze będzie stracony
  • mam silne nerwy i bez problemu powstrzymuje się przed bezsensownym „wyrwaniem” do przodu i przedwczesnym opadnięciem z sił
  • profesjonalny masaż nóg lodem po takim wysiłku jest może mało przyjemny, ale działa cuda
  • google maps kłamie z odległościami – trasę tego biegu wycenił na 9,3 km, chyba będę musiał jednak zacząć biegać z GPS…

Najważniejsze na koniec: warto wziąć udział, choćby się ledwo biegło. Tam jest miejsce dla każdego. Zabawa i atmosfera przednia, a uczucie, gdy z medalem na szyi wraca się Karmelicką do domu – bezcenne. Ciekawe na co dam się namówić następnym razem…

W końcu nie zdecydowałem się na okulary, bo byłoby już zbyt hipstersko.
W końcu nie zdecydowałem się na okulary, bo byłoby już zbyt hipstersko.
antykruchość w życiu i w biznesie