Tel Awiw. Jeśli szukasz miejsca na kilkudniowy wypad celem relaksu / imprezy / zakupów / plażowania / zażycia egzotyki – to coś dla ciebie. Dokładnie 3,65 razy lepiej niż taki Amsterdam. Wiem, co mówię – mieszkałem od AMS ponad rok. Wsiadamy więc w WizzAir za grosze, wysiadamy na Ben Gurion Airport i idziemy się przespacerować.
Najpierw na deptak i do starej Jafy – tak, żebyśmy porządnie zdali sobie sprawę, że Europa została daleko, gdzieś na północy!
Wystarczy? W drodze do centrum poczuj się jak w SoHo, czy na innym krakowskim Kazimierzu. Neve Tzedek, czyli pierwsze osiedle Tel Awiwu. Zbudowane, gdy powstawał w tym miejscu, zaledwie (!) 100 lat temu.
Chociaż to dopiero maj, jest bardzo gorąco. Zajrzyjmy więc jeszcze na wielki targ i wybierzmy coś lekkiego dla zregenerowania sił. Wody napijemy się z licznie rozstawionych publicznych „wodopojów”.
Zregenerowani? Przejdźmy się więc po centrum. O, bulwar imienia Barona Edmonda James de Rothschild. No i mamy wielkie miasto jak się patrzy. To dla tych, którzy boją się, że zatęsknią za domem.
Chwila oddechu na placu Icchaka Rabina.
Przed nami kulminacja wycieczki. W drodze zboczymy z ciekawości na typowo mieszkalne ulice.
Interesująco. Dobrze wiedzieć, to tak na wypadek, jakby komuś przyszło na myśl się tu przeprowadzić.
No, jest i plaża! Bardzo w stylu Venice Beach albo Miami.
Dobę proponuję zakończyć nad ranem. Po zabawie w jednej z knajp w odjechanej, jeszcze nie – w przeciwieństwie do Neve Tzedek – zgentryfikowanej dzielnicy Florentin.
Albo po prostu zostań wieczorem w naszym wspaniałym hostelu – tu też poznasz nowych ludzi, rozerwiesz się, a w końcu i tak wyciągną cię do miasta. Tak, żeby inni mogli pospać.
Wyjeżdżając – zrób rachunek sumienia. Egzamin z wyglądania na tubylca zdany? Ja swój zaliczyłem, gdy podczas przechadzki przez Florientin dostawca pizzy na skuterze zatrzymał się by spytać mnie o drogę. Po hebrajsku.