Ostatnie ogłoszenie przeze mnie wiosny było zdecydowanie przedwczesne. Skoro leżenie na Błoniach z książką odłożyć muszę na czas nieokreślony, postanowiłem znaleźć zajęcia alternatywne. Zająłem się romansami połączonymi z poprawą koordynacji i szeroko pojętej sprawności manualnej…
Było to dawno temu. W czasach, gdy prawie nikt nie miał w domu Internetu, a popularną rozrywką weekendową był spacer do kumpla z dyskiem, celem wymiany zgomadzonych na nim dóbr. Dostałem w swoje ręce wersję demonstracyjną pewnej gry. „Gra, jak gra” – pomyślałem i uruchomiłem. Nazajutrz rano już błagałem kolegę, by skontaktował mnie ze swoim znajomym piratem, od którego po dalszych dwóch dniach oczekiwania i uiszczeniu 35 (wtedy!) złotych polskich, otrzymałem upragnioną płytę. Ech, Starcraft.
Minęły lata, w międzyczasie zdarzyło mi się zmarnować na graniu spory kawałek życia (nawet zostać z powodu jednej z nich porzuconym), by w końcu – gdzieś w drugiej połowie studiów – dojść do wniosku, że taka rozrywka to jedna wielka strata czasu.
Przeżycia ostatnich lat zaowocowały jednak odkrywczym wnioskiem, że w życiu trzeba też żyć, mieć czas na małe rafości i przyjemności. Parcie do władzy nad światem przez 24/7 jest nudne i wyczerpujące, a mała, kontrolowana przyjemność raz na czas jakiś nikomu nie zaszkodzi. Przecież jestem już duży i nie zacznę grać całymi dniami, prawda?
Z pewną taką nieśmiałością nabyłem więc w Empiku „Starcraft II: Heart of the Swarm” i przez tydzień z wielką przyjemnością oddawałem się owej kontrolowanej rozrywce. Co mnie urzekło? Przede wszytskim scenariusz. Zawsze był mocną stroną serii, ale teraz dostajemy już w pełni rozwinięty epos z elementami love story. No, dosłownie.
Oczywiście, że historia jest miejscami naciągana i przekombinowana. Tak samo jak w niejednym hollywoodzkim filmie czy serialu. Ubawiły mnie chociażby obcasy, w które przyobleczono główną bohaterkę, a które w „prawdziwym życiu” byłyby mało wygodne na polu walki. Poparłyby mnie tu pewnie feministki – męskie fantazje, uprzedmiotowienie itd., itp. Swoją drogą, scenariusz gry miałby spore szanse im się spodobać. Główną bohaterka rozstawia po kątach wszytskich męskich przeciwników jak tylko chce.
Naturalnie nie byłbym Igorem, gdybym nie podszedł do zagadnienia naukowo-rozwojowo. Celem nie mogła być „po prostu rozrywka”. Grając w Heart of the Swarm postanowiłem poprawić swoje zdolności manualne i koordynacyjne, których strategie czasu rzeczywistego wymagają aż w nadmiarze.
Nigdy nie byłem w tym specjalnie dobry, ale tym razem kontrolowanie armii, rozbudowa ekonomii oraz używanie zdolności specjalnych mojej bohaterki szło mi jakby lepiej. Wystarczyło odrobinę zacisnąć zęby, zmusić się do używania w 90% skrótów klawiszowych i nie iść na łatwiznę spowalniając tempo gry w krytycznych momentach. W życiu przecież nie ma drugiej szansy, ani nie możemy „załadować” stanu gry sprzed pół godziny.
Myślę więc, że nadal zagram w coś od czasu do czasu – poziom rozrywki nie różni się niczym od wchłonięcia kolejnego sezonu jakiegoś serialu. Jako premię dostajemy nowe połączenia neuronalne, inspiracje muzyczne, a czasem nawet złote myśli – prosto do wykorzystania w prowadzonych projektach.