Burze wokół Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i Jurka Owsiaka dawno już przebrzmiały, a ja zorientowałem się właśnie, że zapomniałem pochwalić się zakupem, którego dokonałem w czasie ostatniego wielkiego finału w ramach aukcji przedmiotów rozmaitych: Banksy: Wall and Piece.
O Banksym usłyszałem lata temu, zdaje się, że za pośrednictwem pozostającego obecnie w stanie śmierci klinicznej art.blox.pl. Zanim to nie nastąpiło graffiti kojarzyło mi się głównie z tagerami, znaczącymi niczym kundle swe terytoria i – występującym od wielkiego dzwonu – fajnym muralem.
Zawsze też przypominała mi się scenka z obozu, miałem wtedy chyba 17 lat. Połowa pozostałych chłopaków słuchała zawzięcie ze zdartego magnetofonu Kalibra, NASu i innych klasyków gatunku. W jednym ze schronisk młodzieżowych po drodze trafiła się grupka „metali”. „Czarne panny” by zaznaczyć wyższość swoich glanów w lecie oraz ciężkiej muzy, wzięła na celownik swego wysublimowanego dowcipu niejakiego Dziurę.
E, ty. Jak ty w takich szerokich spodniach się nie zaplączesz jeżdżąc na rolkach. – zaszydziły czarne panny (deska była wtedy passe)
Ja nie jeżdżę na rolkach. – odparł Dziura
Jak to. Przecież jesteś skejtem! – wyraziły zdziwienie czarne panny
Ja nie jestem skejtem, ja jestem writerem. – odparł z wyższością Dziura
Kurtyna. Wracamy do Banksy’ego.
Tak więc moje spojrzenie na graffiti (które to słowo uparcie piszę z błędem i tylko korekta ratuje mnie przed wpadką) dzielimy na okres przed i po Banksym. Banksy pokazał, że może być ono:
- znakomite pod względem designerskim
- świetnie umiejscowione
- celnie i inteligentnie dowcipne
- kryć w sobie drugie, albo i trzecie dno
Nie znasz? Poznaj, bo warto.