Gdzieś na liście moich zeszłorocznych przygód, znalazło się zdanie „podejrzewano u mnie białaczkę, wygląda na to, że jej nie mam, raczej”. A co z tymi, co „raczej mają” – pomyślałem i postanowiłem zarejestrować się w bazie dawców.
Wizyta na dkms.pl, sprawdzenie czy mogę zostać dawcą. Czegoś-tam nie jestem pewny – wysyłam pytanie mailem. Jestem dobrej myśli – kryteria o wiele łagodniejsze od tych przy oddawaniu krwi. Mimo, żem 0 Rh-, tak zwany „uniwersalny dawca”, od kilku lat notorycznie nie spełniam warunków do jej oddania – a to coś mi wyrzynano, a to byłem w jakimś dziwnym kraju i tak dalej.
Przychodzi odpowiedź: mogę! Zamawiam więc zestaw do pobrania materiału genetycznego (wymaz z jamy ustnej, wy świntuchy!) i czekam w niesłabnącym napięciu około miesiąca, w końcu nadchodzi.
Otwieramy. Hm, pałeczki do wymazu, instrukcja, kwestionariusz i ulotka, która początkowo wydaje mi się zbyt kolorowa i zupełnie zbędna, a którą w rezultacie czytam z zainteresowaniem i uznaję za świetnie zrobioną.
Wypełniam formularz, przyklejam gdzie trzeba załączone kody kreskowe, wysyłam 250 PLN przelewu na koszty analizy mojego materiału (opcjonalne, fundacja może to pokryć, ale prosi tych, co mogą, by zrobili to za nią) i udaję się do łazienki celem przepłukania paszczęki i pogrzebania w niej patyczkiem.
Doskonała okazja do strzelenia sobie selfie z über-inteligentną miną, oraz zabrania wszystkich do mojej łazienki. Ostatnio byliśmy tam chyba ze 3 miesiące temu.
Patyczki są dwa, zgodnie z instrukcją grzebolę każdym z nich po dwie minuty. Odkładam na kubek z Muzeum Powstania Warszawskiego, aby trochę przeschły.
Pakuje, zaklejam kopertę numer jeden, dokładam do koperty numer dwa. Gotowe. Cała operacja trwała może dwadzieścia minut. Co będzie, jak okaże się że jestem dla kogoś zgodnym dawcą? Ulotka i strona twierdzą, że nie patroszą wtedy człowieka całkowicie, a tylko zabierają lewe płuco i część jelit. Zobaczymy.
A może… ten tego… też zamówisz zestaw? Możliwość strzelenia takiej fajnej foty z patyczkiem jest nie do pogardzenia!