Czy zdarzyło ci się mieć kaca po… przeczytaniu książki?
Jak wszyscy wiemy (choć nie zawsze się stosujemy) ilość ≠ jakość. Moją słabością, na ten przykład, było czytanie tych samych książek w kółko, po kilka razy. Były pod ręką na pólce, a i mózgu za bardzo wysilać nie było trzeba. Na upartego można nawet było powiedzieć „przeczytałem w zeszłym tygodniu dwie książki”, prawda? Co z tego, że znane już na pamięć…
A jeśli już w moich rękach lądowało coś nowego, to – dziwnym trafem – nie była to literatura najwyższych lotów. Trwało to trochę, aż nabawiłem się przewlekłej niestrawności. Wystąpiła, gdy wchłonąłem byłem kolejno: kryminał, w którym autorowi pomysły skończyły się na stronie pięćdziesiątej, ale najwyraźniej kontrakt z wydawcą opiewał na następne dwieście; powieść szpiegowską z wyjątkowoarcynieprawdopodobnie bzdurną fabuła oraz – już nawet nie pamiętam co to było dokładnie – książkę tłumaczoną z języka angielskiego prawdopodobnie za pomocą google translate.
Znamienne, że im jestem starszy, tym częściej dostrzegam takie zgrzyty i bardziej mi one przeszkadzają. Lubię tłumaczyć sobie, że to oznaka mądrości. Nie chodzi o większy zasób wiedzy encyklopedycznej, a raczej o zdolność łączenia kropek, błyskawicznego wykrywania sprzeczności, oczywistych, i mniej, bzdur. Satysfakcja z jednej, ale uśmiercona przyjemność z czytania takiego tekstu z drugiej strony. Cóż, życie.
Remedium? W sumie dość oczywiste – wziąć się za coś ambitniejszego, co uczyniłem dość skwapliwie. Początkowo było zaskakująco ciężko. Z „Czerwonym i czarnym” w tłumaczeniu Boya-Żeleńskiego zmagałem się długo. Bolesne były też pierwsze dwa rozdziały książki, której skończenie dziś rano zainspirowało mnie do tego wpisu.
Początek ciężki, ale prawie czterystu-stronicową całość skończyłem, koniec końców, w półtora tygodnia. Nawykły do wchłanianego na co dzień w Internecie lekkostrawnego kleiku i łatwiejszych książek, żołądek początkowo stawiał opór. Gdy przywykł, gałki oczne i płaty czołowe zaczęły się wręcz radować – poza treścią – z formy tego, co czytałem.
Polecam spróbować sięgnąć po podobną książkę. A nóż spojrzysz na siebie inaczej lub zdobędziesz nowy, ciekawy temat do rozważań? Z „Martina Edena” nie dowiedziałem się, że wysoka pozycja społeczna, czy tytuł naukowy nie znaczą od razu, że delikwent jest mądry i wartościowy. Nie dowiedziałem się też, że miłość jest zdradliwa i łatwo kochać nieistniejący ideał, nadając jego cechy ubóstwianej osobie. To wiedziałem już wcześniej.
Zastanowiło mnie za to czemu młodzi bohaterowie – z resztą nie tylko tu, nawet w takich (już słyszę twój rechot) „Syzyfowych pracach” – tyle dyskutują o rozmaitych, współczesnych im nurtach filozoficznych. Żeby tylko dyskutowali! Świetnie się orientują, znają liczne dzieła, niektórzy zostają nawet swego rodzaju wyznawcami takiego, a nie innego autora i filozofa. Czy ja coś wiem na takie tematy? Moi znajomi? Kiedykolwiek pomyślałem, że warto? Nie. I, powoli, zaczynam zmieniać zdanie. To tylko jedno z licznych przemyśleń przy czytaniu.
Swoją drogą – jestem w posiadaniu całkiem klimatycznego wydania tej powieści, prawda? Jako fan eBooków próbowałem najpierw kupić legalną wersje elektroniczną. Gdy szukanie szło marnie, przypomniałem sobie poradę Dariusza – na Allegro pełno jest książek wyprzedawanych przez biblioteki i osoby prywatne. „Martin Eden”? Do wyboru, do koloru! Niecała dycha z przesyłką. Mogło być jeszcze taniej, ale gdy zobaczyłem to wydanie, wiedziałem, że musi być moje. Przyjemność z czytania 65-letniej książki jest wyraźnie większa. I jeszcze te złote myśli na obwolucie!