Tym razem witam z Marin Headlands. Dla tych, którym ta nazwa – tak jak mi do wczoraj – nic nie mówi, powyżej wklejam widok, który mam przed sobą.
W słuchawkach Dark Room, w żołądku lekki lancz i kilkanaście kilometrów na wypożyczonym rowerze. Grzeje piękne słońce. Życie jest cudowne.
No i jak ten Golden Gate, spytacie. Z tego miejsca prezentuje się pięknie, ale… i tak dołączam go do listy największych zawodów wyprawy. Naoglądał się człowiek filmów, zdjęć, książek naczytał. A tu most, jak most. Myślałem, ze będzie szerszy, dłuższy, wyższy i bardziej malowniczy. Więcej radości i wrażeń estetycznych dało mi pokonanie Brooklyńskiego. Za to dużo radości dało mi opanowanie wypożyczonego “górala” (dla użytkownika miejskiej damki – nie lada wyzwanie).
Gorąco. Ściągamy koszulkę i ruszamy dalej. Czas kończyć i jedziemy dalej.
W trakcie obiecałem sobie, że policzę dokładnie długość trasy, jaką przejechałem rowerem i przeszedłem pieszo. Wyszło mi 53 km na rowerze (po ostrych wzgórzach!), a potem 14 piechotą. Najpierw zbłądziłem do Fort Mason, gdzie podziwiałem widok na most i miasto poprzez maszty jachtów zacumowanych na marinie. Nie wiedziałem, że w Sausalito, dokąd trafiłem później , będę miał takich widoków jeszcze więcej.
Sausalito okazało się miłą miejscowością wczasową, dla rozgrzania wypiłem espresso na promenadzie i pojechałem dalej gubiąc się i źle skręcając z godną podziwu regularnością. Na szczęście bez najmniejszego problemu udawało mi się, gdy scieżki brakło, poruszać w amerykańskim ruchu ulicznym. Nawet nikt mnie nie strąbił!
Wiekszość trasy biegła wzdłuż linii brzegowej zatoki. Odbiłem z niej tylko raz – do największego zawodu całej wycieczki – “Old Mill Park” w Mill Valley, gdzie miały na mnie czekać “najwyższe drzewa”. A powinienem już się nauczyć, że w USA wszystko jest najwyższe, największe i world famous (z Jack Rabbit Slim’s Twist Contest na czele). Najwyższe drzewa okazały się po prostu kilkoma ławkami w malowniczym, sosnowym lesie. Ładnie, ale, żeby od razu tak to opiewać. Powiedzmy też sobie wprost – złapali mnie na “wysokie drzewa” z powodu mojego niezaspokojonego pragnienia zobaczenia sekwoi.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki zboczeniu z głównej trasy, przejechałem przez małe, spokojne, bogate i białe Mill Valley. Doświadczenie o tyle ciekawe kulturowo, że minąwszy szkołę, jechałem przez osiedle domków jednorodzinnych. A wszystko dokładnie w porze, gdy kończyły się lekcje. Otoczony byłem więc chmarą dzieci na rowerach, które niczym mali hunowie opanowali całą ulicę, a wszystko przy aprobacie i uśmiechach lokalnych mieszkańców. Ot, taki sielsko – małomiasteczkowy obrazek. Niestety prawie bez zdjęć. Jeszcze trochę boję się wyciągać aparat i fotografować ludzi “na bezczelnego”. Przede wszystkim jednak robienie zdjęć dzieciom, w kraju, gdzie pedofilia jest narodową obsesją (wokół placów zabaw zwykle są ogrodzenia z napisem, ze zabrania się przebywania dorosłym bez towarzystwa dzieci) na oczach ich rodziców, zakrawałoby na zagranie kamikaze.
Wkrótce zorientowałem się, że zaczynam stać kiepsko z czasem. Była 15:00, rower powinienem oddać do 18:00, a na prom w Tiburon jeszcze kawał drogi. Najwyższa pora przyspieszyć. I własnie wtedy zaczęły mnie łapać dzikie kurcze w udach. Super, ale czego można się spodziewać, po całym dniu jazdy po wzniesieniach, przy zerowej zaprawie do tego typu kolarstwa. Narzuciłem niezłe tempo, przystając jedynie raz na jakiś czas, celem podziwiania widoków…
… i kwadrans po 16:00 stawiłem się na przystani w Tiburon. Spotkałem tam miłą kanadyjską parę, do której wcześniej zagadałem w “najwyższym lesie”. Oczywiście okazało się, ze babcia tej pani była z Polski. Tu wszyscy tak mają.
Podróż promem była namiastką wycieczki do Alcatraz, które z powodu “government closedown” było zamknięte. Przepływaliśmy zupełnie blisko i dopiero oglądając wyspę z tej perspektywy pożałowałem, że (chwilowo) nie będzie dane mi jej zwiedzić.
Dopływamy i otrzymuje niepowtarzalną okazję przejechania się rowerem po San Francisco w godzinach szczytu, omijam jednak łukiem centrum i jadę wzdłuż wybrzeża. Pełen komfort i kultura. Zaczynają się strome ulice, jadąc jedną z nich robię pamiątkowe zdjęcie i mało nie zaliczam fikołka przed kierownice. Głupi pomysł.
Oddaję rower – $32. Lekkie zdziwienie. Pytam czemu aż tyle, skoro z informacji na stronie wynikało, że ma kosztować $22. Obsługujący mnie chłopak wyszczerza się.
OK, jak pytasz o cenę ze strony to koszt faktycznie wynosi 22 USD, wystarczy spytać.
I tak jest tu wszędzie! W markecie Walgreen’s wziąłem jakieś artykuły w promocji, na kasie pokazało się 11 USD – nieco za dużo. Wystarczyło jednak spytać i bez dyskusji, clickty-click, z $11 zrobiło się $8.
Reszta wieczoru to przede wszystkim wyprawa do restauracji, której właścicielem jest znajomy Dereka, i na adres której wysłana została z Nowego Jorku moja zapomniana komórka. Great success! Tyle, że dostałem aparat bez baterii, ponieważ w USA wysyłanie telefonu z baterią jest nielegalne (terroryści, te sprawy). Za to, poruszając się zakosami i przez rozmaite opłotki, pooglądałem sobie miasto (przechodzę stadium poważnego zauroczenia). Powrót na kwaterę ustalałem wstępnie z Bartkiem na 15-16, a skończyło się na 22:30. Ja się chyba nigdy nie nauczę.