Za kwadrans dziewiąta. Pobudka po pakowaniu plecaka do pierwszej w nocy. Wylot o dziewiętnastej, samochód chcemy oddać o szesnastej, aby w wypożyczalni mieć czas na dyskusję o śladach powstałych w wyniku ataku przez krawężnik. Czas ruszać na ostatnią w czasie tych wakacji pieszą wyprawę.
Sałatka z 7-11, resztka płatków, shake białkowy a do tego kawa z recepcji w naszym hotelu. Kawa to jedyny element tutejszego complimentary breakfast, który da się wziąć do ust – croissanty mają chyba przeterminowane z promocji. Tęsknię za wyśmianymi muffins z L.A.
Najedzony, to w drogę! Kierunek: Haight-Ashbury, czyli dzielnica hippisów. Oczywiście na piechotę, aby po drodze zobaczyć coś więcej niż Downtown, North Beach, czy Nob Hill. Jest, jak zwykle, bardzo malowniczo.
Każda mijana okolica ma coś ciekawego do zaoferowania, nawet jeśli wydaje się nieco “gorsza”.
Udaje mi się w końcu sfotografować proces budowy, czy też odnawiania domu. Tutaj to typowy lokalny dom jednorodzinny, ale przejeżdżając przez Palo Alto, widzieliśmy około trzydziesto-mieszkaniowy blok, którego ściany stanowiły najzwyklejsze drewniane płyty OSB. Dlatego w amerykańskich filmach da się wjechać do kuchni samochodem, podczas gdy w Polsce skończyłoby się to testem strefy zgniotu.
Jeszcze zanim dotarłem w hippisowskie dzielnice moją uwagę zwróciła Fillmore Street. Coś, jak Columbus Avenue, ale lepsza, bo mniej turystyczna. Taka krakowska Mostowa, w porównaniu do reszty Kazimierza, nie mówiąc już o Rynku Głównym.
Wreszcie docieram do Haight-Ashbury. Kolorowo, oryginalnie, bezdomnie, śmierdząco, alternatywnie. Do tego sporo turystów i fajne sklepy z płytami. Miło zobaczyć, ale wracać nie ma po co. Moja opinia na temat ludzi stamtąd? Umiarkowanie pozytywna. Nie mam serca powiedzieć im “get a life”, bo wyglądają na szczęśliwych, raczej nie zaczepiają innych i nie są nachalni. Niestety daleko temu wszystkiemu do stereotypowego obrazu dzieci-kwiatów. Kolorów nie widać spod brudu i łat, no i część mieszkańców zdecydowanie przekroczyła wiek emerytalny, określenie “dzieci” też więc nie jest zbyt adekwatne.
Zbliża się 15:00, czas wracać. Wkraczam na Market Street, może jednak uda mi się zajrzeć do jakiegoś bargain-shopu na szybkie przedwyjazdowe zakupy? Błąd! Idę od strony Downtown i przez większość drogi ulica i jej mieszkańcy wyglądają jak obraz nędzy i rozpaczy. Zwalniam kroku i po prostu się rozglądam. Najżałośniejszy widok przedstawia znajdujący się nieopodal Ratusza Plac Narodów Zjednoczonych, na którym mieszka pod gołym niebem kilkadziesiąt osób.
Ilość bezdomnych, jaką widziałem w Stanach, sprawia, że już nie będę się wstydził tych kilku na krzyż nagabujących turystów w Krakowie. Podobno w San Francisco jest ich szczególnie dużo, bo wyeksportował ich tam z Nowego Jorku słynny Rudi Giuliani.
Za to, bardzo niedaleko ratusza, dostrzegłem ulicę z patronem o znajomo brzmiącym nazwisku. Co prawda mało reprezentacyjna, ale zawsze coś!
Na koniec poemat:
Czas na lotnisko, żegnaj San Fransisko!