Jeśli nie jesteś fanem filmów z serii „Terminator„, nie czytaj dalej.
Pierwszy przystanek w Los Angeles jest trochę nietypowy – skrzyżowanie Hayvenhurst i Plummer. Jeśli jak ja oglądałeś Terminatora 2 piętnaście tysięcy razy, bez problemu rozpoznasz miejsce pościgu przez kanały burzowe.
Tubylcy patrzą na nas jak na wariatów. Okolica tez ciekawa, osiedle domków jednorodzinnych niższej klasy średniej. Całkiem miłe miejsce, w dodatku mimo gorąca czuć lekką bryzę znad oceanu.
Chyba już zorientowaliście się, że wizyta w L.A. była nietypowa. Wysłuchawszy licznych niepochlebnych opinii, zdecydowaliśmy się tylko przejechać przez miasto, zatrzymując się w kilku, wybranych miejscach. Takich, jakie pierwsze przyszły mi na myśl po wypowiedzeniu „Los Angeles”. Kolejność wyglądała mniej więcej: Terminator, Hollywood, Beverly Hills, Venice Beach.
Jaki początek, taki koniec. Dlatego już po zmroku obraliśmy kierunek na Griffith Observatory. W drodze zaliczamy epic fail – okazuje się, że napis „Hollywood” nie jest podświetlony w nocy, więc musimy zadowolić się jego białymi konturami. Ledwo widocznymi na tle wzgórza.
Swoją drogą – oświetlenie, czy raczej jego notoryczny brak, to jedna z fundamentalnych różnic między USA a Europą. Nawet w mijanych dzielicach z Bogatymi (przez duże B) willami paliło się co najwyżej, kilka stojących z rzadka wątłych latarni. Najczęsciej jednak oświetlenia ulicznego po prostu nie ma.
Griffith Observatory – czyli znakomity punkt widokowy na całe Los Angeles oraz miejsce pierwszej sceny pierwszej części „Terminatora”. To właśnie tam materializuje się T-101, czyli Arnold. Następnie podchodzi do skraju punktu widokowego i spogląda na miasto.
Aby chwilę potem mieć krótką przeprawę z grupką punków zabawiających się obserwowaniem miasta przez jedną z “publicznych” lornetek.
A o nie-terminatorowych atrakcjach Los Angeles napiszę już w kolejnym wpisie.