Dolina Krzemowa. Ziemia obiecana informatyków i to nie ze względu na ilość flaneli. Większość podzespołów twojego komputera została wymyślona właśnie tu. Większość spośród dostawców używanego przez ciebie oprogramowania ma siedziby właśnie tutaj. A, jako, że pierwszy raz ręce na klawiaturze PC-ta położyłem jeszcze w przedszkolu w latach 80-tych (pozdrowienia dla mamy), to nic dziwnego, że wizyta tutaj sprawiła mi tyle radochy.
Zaczynamy, nie zgadniecie… od fast foodu. Tym razem Jack in the Box, czyli coś co (chyba) jest tylko w stanach. Po raz kolejny dało znać o sobie prawo amerykańskich starszych pań bieżących każdemu z pomocą. Tym razem otrzymałem wsparcie w walce z maszyną do napojów, uparcie lejącą mi do kubka gazowany ulepek, zamiast wody.
Jedziemy! W drodze mijamy siedziby firm, których nazwy wywołują uśmiechy na naszych twarzach.
Przekonujemy się też, że krajobraz tego miejsca jest niesamowicie nudny. Składa się głównie z – jak z kuriera wyciętych – osiedli domków jednorodzinnych. Z kulturowych artefaktów zauważyłem dwie wyprzedaże garażowe i jedną prawdziwą gazetę na podjeździe.
Z miejsc świętych informatyków mamy za sobą oglądanie z zewnątrz IBM Research Lab (tu wymyślono dysk twardy).
PARC – Palo Alto Research Center Xeroxa. Tu rodził się Ethernet, mysz komputerowa i druk laserowy.
Garaż, który wynajęli kiedyś panowie Hewlett i Packard, gdzie – jak głosi legenda – miała swój początek Dolina Krzemowa.
Oraz siedzibę firmy Intel, wraz ze znajdującym się w niej małym muzeum. Trochę zawiodłem się spodziewając się więcej eksponatów “z epoki”, ale za to dowiedziałem się całkiem sporo na temat budowy i sposobu produkcji procesorów.
Na końcu obraliśmy kurs na bardziej mainstreamowe atrakcje.
Kampus Google.
Oraz siedzibę Facebooka.
Tradycyjnie – program był intensywny, także ledwo powstrzymuje powieki przed zamknięciem siedząc na łóżku w naszym – ostatnim już – miejscu noclegu w USA. W San Francisco.
Dobranoc.
p.s. Zapomniałbym wspomnieć o dwóch ważnych wydarzeniach. Dzisiaj pozbyłem się wieśniackiego “złotego” naszyjnika, który zdobyłem na meczu w Miami, i który towarzyszył mi od tego czasu. Oblazł z farby, a poza tym wiocho-przyjazne miasta (Miami, Vegas, LA) mamy już za sobą i pora zacząć wyglądać.
Drugie to fakt, że wczoraj naszego Chevroleta zaatakował krwiożerczy krawężnik, zobaczymy co będzie przy zdawaniu fury. A jako bonus dorzucam zdjęcie z jednej z najważniejszych maszyn w każdym napotykanym motelu.