Finał podróży – San Francisco. Tu spędzimy nasze ostatnie trzy dni w Stanach. Koniec spędzania całych godzin w aucie. Nasz lekkopółśredni hotel na Fisherman’s Wharf zapewnia dostęp do większości ciekawych miejsc piechotą. Na podbój skośnych ulic ruszam sam. Bart jest, jakby to ująć, zmuszony do regeneracji po wczorajszym wieczorze. W pobliskim barze szukał był antidotum na smutek wywołany nieuchronnym końcem wakacji.
Najpierw relaks i trochę ruchu – po raz trzeci w USA wdziewam moje sfatygowane buty do biegania i ruszam w kierunku, gdzie powinien znajdować się most Golden Gate.
Wbiegłszy na nabrzeże – dębieję na widok niezwykle licznego towarzystwa. Trafiłem na masowy bieg na trasach 5 i 10 kilometrów (czyżby popularyzacja systemu metrycznego?) Mimo, że biegłem bez numerka, to co chwilę stado dziewczyn na poboczu wciskało mi do rąk butelki z wodą. Wiatr we włosach, słońce na niebie, a na horyzoncie wielki, czerwony most. Zdecydowanie znalazłem świetny sposób na zwiedzanie nowych miejsc.
Plan jutro: pożyczyć rower i przejechać Golden Gate.
Teraz siedzę na trawie i opalam się przy Washington Square. Za mną spacer stromymi ulicami San Francisco, w tym najbardziej znaną – kręta i zawiłą Lombard Street.
Próbowałem wleźć na Coit Tower, ale barierą okazał się być brak gotówki. Gburowaty chińczyk na kasie oświadczył, że kart nie przyjmują. Nie to nie. Siedzę więc na skwerze i obserwuję otoczenie.
Powiewa amerykańska flaga, dwóch chłopaków zabawia się rzucaniem piłki futbolowej, sporo ludzi jest z psami, ale trawnik na szczęście czysty. Na sąsiednim kościele (katedrze?) grają kuranty. Ależ to przygrzewa! Tutejszy klimat znajduję zdecydowanie problematycznym. W dzień gorąco – w sam raz na same krótkie spodenki, z kolei wieczorem i w nocy na tyle chłodno, by niezbędna była lekka kurtka. I jak tu się ubrać rano do roboty?
Ostatnie spojrzenie wokoło i ruszam wyciągać Barta z pokoju! Ach, no i znów, jak w Nowym Jorku, radośnie strzelam zdjęcia na zwykłych ulicach, bo po prostu mi się podobają. Nie napalałem się na to miasto, a jednak czułem, że może mi się spodobać. No i mnie moja kobieca intuicja nie zawiodła. W dodatku tu po prostu trzeba być fit – inaczej, przy tych ulicach, można by dostać zawału.
Wieczór, hotel. Czas podsumować drugą połowę dnia. W tle, tradycyjnie, lokalne wiadomości. Palą się suche eukaliptusy na wyspie Yerba Buena, a poza tym odnotowano trzęsienie ziemi o sile 3.1, którego epicentrum znajdowało się w Bakersfield. Niestety my nic tutaj nie poczuliśmy.
Co za nami? Spacer po nabrzeżu i przejażdżka starym tramwajem pochyłymi ulicami San Francisco
Tak dostaliśmy się na Union Square, aby później po prostu przechadzać się jego okolicach. Taki mniejszy Manhattan, tylko jakby przyjaźniejszy i w fajniejszej strefie klimatycznej.
San Francisco Chinatown było na mojej liście must-see i – niestety – zawiodło mnie. Były chińskie sklepy, napisy i sporo chińczyków, ale wszystko razem mniej autentyczne i… rozległe niż w Nowym Jorku. Starczyło zboczyć z głównej ulicy, by szyldy z ideogramami od razu ustępowały miejsca angielskim. Mniej słyszało się chiński i więcej handlu było nastawione na badziewie dla turystów, niż na autentyczne artykuły dla własnych ziomków. Znaleźliśmy nawet park i jednego, jedynego delikwenta uprawiającego tai-chi. Za to, na korzyść San Francisco zapisać mogę nadającą klimat uliczną orkiestrę, którą wspomogłem dolarem.
Na osłodę postanowiliśmy zjeść coś w prawdziwej chińskiej restauracji. Udało się przyuważyć taką, do której faktycznie wchodzili lokalni Chińczycy. Wybór dania? Chińskie piwo oraz dinner menu pozwalające spróbować różnych rzeczy. Od zupy won-ton, przez smażone krewetki w różnych postaciach i dość słabe żeberka, aż po znakomitą wołowinę z warzywami na półtwardo. No i te orzechy włoskie smażone z sezamem, nawet nie chcę wiedzieć ile to miało kalorii. A na deser, wraz z rachunkiem ciasteczko z wróżbą. Czyżbym nie miał do czego wracać z urlopu?
Powrót do hotelu wieczorną Columbus Avenue. Przytulne knajpki pełne uśmiechniętych ludzi. Sporo ładnych (z klasą, a nie ze wszytskim na wierzchu, jak w Miami) dziewczyn. Całkiem ciepło, ale może to z powodu stromych podejść.
Jutro ostatni pełny dzień, czuć to już powoli w kościach. Minęła północ w nocy z niedzieli na ponidziałek. W Polsce jest 9 rano, właśnie dostałem na adres email powiadomienia z jednego z systemów u pracodawcy. Przed chwilą nastawiłem też budzik, aby nazajutrz wieczorem wykonać check-in i nie skończyć na najgorszych fotelach w całym samolocie.
p.s. tyle to ukrywałem, ale czas już ogłosić to wszem i wobec: