Siedzę właśnie w pobliżu słynnej statuy byka i czekam na Bartka. Swoją drogą byk ów wcale nie stoi przy Wall Street, tylko przy skwerze kilkaset metrów dalej.
Pierwsze wrażenie z finansowego serca naszej cywilizacji? Najbardziej zatłoczone miejsce w Nowym Jorku! Tłumy turystów, wylewający się w południe z okolicznych budynków i natychmiast stający karnie w kolejkach po kawę i kanapki yuppies, robotnicy, policjanci. Dom wariatów, a do tego urbanistyczna ciasnota.
Jedną z głównych różnic między dolnym a górnym Manhattanem jest brak szerokich alei. Zamiast nich mamy wąskie, jednokierunkowe uliczki. Gigantyczne budynki zdają się wchodzić na siebie, zostawiając tylko wąski prześwit niebu, które podobno nigdzie nie wydaje się dalsze niż tutaj. Trochę jak w Kijowie – czułem się jak mróweczka, bezradna i bezbronna w stosunku do sił, które wzniosły i zarządzają całym tym ogromnym organizmem. Kiedyś, gdy byłem mały, chciałem tu pracować. Teraz – za nic w świecie. Tu pewnie nawet będąc prezesem banku człowiek czuje się mały.
Prozaiczną stroną tej sytuacji jest też to, że bardzo ciężko przyjrzeć się niektórym znanym budynkom. Z New York Stock Exchange na czele. Piękna, monumentalna budowla, a jednak ten ścisk, w połączeniu z kłębiącymi się turystami i kretyńskim billboardem na przedniej fasadzie (czyżby ONI potrzebowali dodatkowego dochodu?) sprawia, że człowiek jakoś nie może wyobrazić sobie, że w momencie w którym stoi przed tą fasadą, w środku obraca się kwotą równą rocznemu PKB Polski (nie sprawdziłem, przypuszczam).
p.s. a gdy doczekałem się na Bartka mogłem – dzięki jego talentowi fotogaficznemu, dać obrazkowy wyraz swoim przemyśleniom. Interpretację pozostawiam wam.