Waszyngton, szukamy czerwonej linii metra. Jest o wiele schludniejsze i ładniejsze niż nowojorskie, ale też droższe i bardziej skomplikowane – system, który każe wyliczać cenę za przejazd z tabelek przyklejonych na automacie, a na stacji końcowej weryfikuje czy kupiliśmy bilet za odpowiednią kwotę i dopiero wtedy otwiera bramki. Docieramy na Dupont Circle, gdzie wynająłem niewielkie mieszkanie. Okolica bardzo zachęcająca – sporo ambasad, rozmaitych sklepików i knajpek. Szybki prysznic, shake białkowy i czas na zwiedzanie. Kierunek Biały Dom!
Okolica przez którą idziemy przypomina bogate, średniej wielkości europejskie miasto. Osiedla niewysokich murowanych domów przy zadbanych, zielonych ulicach. Co jakiś czas mały stylowy kościół. W najmniejszym nawet stopniu nie przypomina „kreatywnego syfu” Nowego Jorku.
Pod Białym Domem jeden wielki plener fotograficzny – dla tabunów turystów i miejscowych nowożeńców. Jest oczywiście jakiś protestant – ten akurat nie zgadza się na bombardowanie Syrii, ale mało kto zwraca nań uwagę.
Centrum Dowodzenia Światem nie jest specjalnie duże i przywodzi na myśl Belweder. Z przodu, gdzie znajduje się główne stanowisko zdjęciowe, prezentuje się średnio. Dopiero później orientuję się, że wszystkie znane zdjęcia wykonywane są z drugiej strony – od ogrodów i gabinetu owalnego. Tam niestety nie zajrzymy, bo wielkie tereny zielone położone za Białym Domem są w większości zamknięte i otoczone kordonem policji. Może to (podobnie jak opuszczone do połowy amerykańskie flagi) jest wynikiem niedawnej strzelaniny w jednym z waszyngtońskich budynków rządowych.
W dalszej drodze kusi nas lokalna gastronomia, która zachwala zalety polskiej kiełbasy. Chyba chodzi o rozmiar.
Docieramy kolejno do Washington Obelisk, World War II i Lincoln Memorial. Właściwie to trochę z obowiązku, bo były po drodze – kojarzyłem, że istnieją, ale myśl o ich odwiedzeniu jakoś nie podnosiła mi pulsu. Błąd! To absolutne waszyngtońskie must-see. Weźmy Lincoln Memorial, chyba najbardziej znany z nich wszystkich. Na pewno kojarzycie to miejsce – to przez długi prostokątny basen przed nim biegła do Forresta Gumpa Jenny. Z zewnątrz ma formę greckiej świątyni, w środku kryje proste wnętrze, którego centralną część stanowi znakomicie zaprojektowany pomnik siedzącego Abrahama Lincolna z jedną krótką dedykacją od narodu. Na dwóch sąsiadujących ścianach mamy fragmenty z jego najważniejszych przemówień. Zabrzmi śmiesznie, ale oglądając te miejsca pomyślałem, że dobrze byłoby zostać amerykańskim bohaterem narodowym, by dostąpić zaszczytu upamiętnienia w takiej formie.
W międzyczasie robi się ciemno, a my przez dzielnice rządową obieramy kierunek na Kapitol. Niemal każdy budynek, choćby było to ministerstwo rolnictwa, robi na nas wrażenie. Nikt nie przeszkadza nam w oglądaniu – o tej porze okolica jest praktycznie pusta i martwa. Mijamy instytut Smithsonian i namioty odbywających się tu narodowych targów książki. W oddali widać już pięknie oświetlony budynek kapitolu, do którego po dłuższej (przeznaczonej na zdjęcia) chwili docieramy. Jest prześliczny! Siedzimy dłuższą chwilę na murku i wgapiamy się weń, uroku całemu widokowi dodaje zwisający nad nim księżyc w pełni oraz trzepocząca na wietrze amerykańska flaga.
Robi się (bardzo) późno i czas wracać. Idziemy Pennsylvania Avenue, gdzie mogę zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie pod kwaterą główną FBI, potem odbijamy w jedną z bocznych ulic i naszym oczom ukazuje się trzecia z twarzy Waszyngtonu. Tym razem wielkomiejsko-bogata. Ekskluzywne restauracje, kluby i sklepy. Wysokie apartamentowce, a dookoła eleganccy panowie i przystojne panie, w pięknych tutaj toaletach. Prawdopodobnie śmietanka zaludniająca za dnia górne piętra dzielnicy rządowej.
Umordowani docieramy do mieszkania około północy, zasypiam błyskawicznie, myśląc o tym, że bez komórki nie mam budzika. Jestem jednak święcie przekonany, że obudzę się sam z siebie około 8 rano.