Jak udało się nam przekonać Nowy Orlean to nie tylko getto, ale także miasto żywcem wyjęte z jakiejś kreskówki, albo rzewnego XIX wiecznego romansu. Najlepiej francuskiego.
Miasto jest amerykańskie, ale na każdym kroku stara się podkreślić swoją, czasem nieco karykaturalną „fancuskość”. Wszystko dlatego, że jeszcze w części XIX wieku Luizjana należała do Francji. Widać to po tutejszych nazwach, architekturze i jedzeniu. Szczytem szpanu w NOLA (tak się fachowo skraca Nowy Orlean) jest wtrącanie francuskich nazw i zwrotów, oczywiście z silnym południowo-amerykańskim akcentem.
Gdy docieramy do dzielnicy francuskiej, opada mi szczęka. Wszystko wygląda jak z bajki. Chodzimy, podziwiamy, pijemy kawę, podziwiamy, pijemy piwo, słuchamy granego na ulicach jazzu i bluesa. Przy takiej pogodzie (ponad 30 stopni) nie mamy energii na wiele więcej.
Wchodzimy do katolickiej Katedry Św. Ludwika, bardzo stylowa. W środku zastajemy bardzo znajomy wizerunek, opatrzony okolicznościową tabliczką.
Idziemy kupić bilety na rejs parostatkiem po Missisipi, po drodze Bartek wdaje się w rozmowę z bezrobotnym bluesmanem, który za dolara śpiewa mu utwór własnego autorstwa, akompaniując sobie przy pomocy harmoniki ustnej.
Dwugodzinny rejs Natchezem upływa leniwie, słuchamy przewodnika, robimy zdjęcia i podziwiamy ogrom wód Missisipi. Mijamy doki, zniszczone przez huragan nabrzeża i zakłady przemysłowe. W końcu schodzimy pod pokład na “kreolski lancz” wraz z pysznym deserem, który stanowi chlebowy pudding. Coś jak cupcake, tylko pięć razy lepsze. Przez cały czas przygrywa nam na żywo jazzowa orkiestra. Piosenki na życzenie, dedykacje “dla sympatycznej panny Krysi z górnego pokładu”, słowem cepelia, ale wcale przyjemna.
Po zakończeniu rejsu idziemy noga za nogą w losowo obranym kierunku, mijamy niesławną Bourbon Street i lądujemy w parku Louisa Armstronga. Stworzony wokół dawnego Cotton Square, którego wyjątkowość polegała na tym, że mieli na nim prawo zbierać się niewolnicy i wspólnie grać swoją muzykę. Legenda głosi, że to właśnie tu narodził się jazz. Trafiamy – oczywiście – na jazzowy koncert. Siadamy na środku betonowego placu wokół sceny, oglądamy i słuchamy. To nie taki jazz, jaki można usłyszeć w krakowskich piwnicach, jest o wiele bardziej rytmiczny, wesoły i żywy od Stańków i Możdżerów (których swoją drogą bardzo lubię).
Ach i najwyraźniej gdy my relaksujemy się w parku, inni pracują.
Niepostrzeżenie mijają dwie godziny. Kolektywna narada i decydujemy się wrócić na kwaterę za dnia i raczej nie wychodzić wieczorem. Jazzu, wrażeń i atmosfery zażyliśmy tego dnia aż nadto. A w dodatku głupio byłoby dać się zabić po zmroku. Zdecydowanie bardziej wolimy zginąć w Vegas.
Mam wrażenie, że nie muszę pisać już tego wprost, że wyziera to z każdego zdania tej notki. Nowy Orlean, mimo swojej egzotycznej egzotyki, niestety mnie w sobie nie rozkochał.