Niedziela, pobudka o świcie. Ruszamy do Wielkiego Kanionu, czeka na nas przewodnik Ben, a w wygodnym busie jeszcze 5 osób – sami amerykanie. Ciekaw jestem jak będzie – zwykle unikam wycieczek z przewodnikiem, a na tę zdecydowałem się z powodów czysto logistycznych.
Zaczyna się nieźle – Ben wczuwa się w rolę. Już jadąc przez Vegas dowiadujemy się chociażby o tym, że coraz więcej zarabia się tu na atrakcjach nie związanych z hazardem oraz, że mój pomysł z wzięciem ślubu w Vegas nie jest zbyt oryginalny. Udziela się ich tu średnio 200 dziennie.
Przystanek na śniadanie w… McDonald’s, kolejne amerykańskie doświadczenie. Okazuje się (może w Polsce też tak jest?) da się tam zjeść, dostępne tylko do 10 rano, menu śniadaniowe. Konsumuję pierwszą w życiu jajecznicę z proszku, a do tego kotleta i świeżo pieczoną bułkę. Całkiem niezłe, w dodatku wszędzie tu publikowane są wartości kaloryczne oferowanych posiłków, włącznie z kawą w Starbucks. Dzielnie celuje więc we w-miarę-zbilansowany-posiłek.
Wizyta w restroom (już nawet przywykłem do idiotycznej nazwy), przy okazji refleksja – po tym wyjeździe będę znał już chyba wszystkie możliwe na świecie sposoby odkręcania wody, dozowania mydła, suszenia rąk i podawania ręczników w WC. Każda wizyta jest małą przygodą.
Kierunek: Tama Hoovera. Mijamy domy sław – Davida Copperfielda i Mike’a Tysona – naprawdę ma tygrysa, podobno z nim sypia. I kolejne – tym razem posiadłości Roberta DeNiro i Celine Dion.
Rozdzielnie elektryczne, wielki most i wreszcie tama. Zbudowana w latach 30 XX wieku, ukończona przed terminem i niższym kosztem niż zakładano. Prawdziwy cud techniki, zasilający w energię elektryczną nie tylko pobliskie Las Vegas, ale też o wiele bardziej odległe Los Angeles. Krajobraz wokoło zatyka dech w piersiach.
Arizona, pustynia Mojave. Znów czuję się jak na filmie, nawet pomimo tego, że jest… zielono, podobno z powodu ostatnich deszczów. Poza tym bezkresna preria, słonce i prosta, jak strzała droga. Krajobraz robi na mnie niesamowite wrażenie. To właśnie tu był ten słynny “dziki zachod”! Zakładam słuchawki i odpalam soundtrack, od którego jestem od dawna uzależniony. Uśmiecham się do siebie słysząc cytat:
„… the world I thought I’d never see, and then, one day, I got in„. HA!
Widok znakomicie komponuje się z żutą suszoną wołowiną, organiczną. Wszyscy w USA w kółko dyskutują o naturalnych cukrach i organicznej żywności. Niezwykłą popularnością cieszą się sklepy “Whole Foods” i „Trader Joe’s„. Podobno, gdy coś tu jest “organic”, to jest takie naprawdę, nie można – jak u nas – napisać na czymkolwiek “fit” i sprzedawać gawiedzi jak leci. A jak jest naprawdę, to pewnie wiedzą tylko producenci żywności.
Zbaczamy z trasy i jedziemy legendarną Route 66. Dzisiaj, z ponad 2000 mil oryginalnej trasy pozostało może 400, reszta uległa zniszczeniu. Te „resztki” są dzisiaj turystyczną atrakcją – stare samochody, klimatyczna muzyka z odbiorników w rozmieszczonych przy trasie sklepach z pamiątkami i przejeżdżający od czasu do czasu harleyowcy tworzą ciekawy klimat.
Nareszcie Grand Canyon! Wjeżdżamy na teren parku od południa i zatrzymujemy się na parkingu. Zaraz obok znajduje się pierwszy punkt widokowy. Jedno spojrzenie i opad szczęki. Matko, jakie to gigantyczne! I znów brak jakiegoś punktu odniesienia, w niejednej z tych szczelin zmieściłby się jumbo-jet, ale mózgowi jakoś ciężko strawić taką wiadomość.
Formację nazywaną dzisiaj Wielkim Kanionem ukształtował przede wszystkim znajdujący się niegdyś w tym miejscu prehistoryczny ocean, który według geologów cofał się i wracał w to miejsce pięć razy. Resztę pracy, wykonały wody rzeki Colorado (wydrążenie “ścisłego” kanionu) oraz erozja spowodowana wiatrem, deszczem i śniegiem (struktury “powierzchniowe”). Rzeka Colorado płynie na wysokości ok 650 m n.p.m., a górna krawędź, po której spacerowaliśmy około 2450.
Pierwszym człowiekiem, który przebył cały kanion był emerytowany i kaleki (brak jednej ręki) amerykański wojskowy John Wesley Powell. Zajęło mu to całe 9 miesięcy. Jako nieodrodny syn amerykańskiej ziemi (w bardzo pozytywnym znaczeniu) umiał doskonale sprzedać siebie oraz swoje przygody, m.in. za pomocą książki, która zyskała dość spory rozgłos i rozsławiła Wielki Kanion w USA. Tak, z początkiem XX wieku zaczęła się turystyczna kariera tego miejsca, trwająca z powodzeniem do dziś.
Na koniec pozdrowienia dla trzech studentek z Polski, które jako zwieńczenie swoich wakacji Work&Travel, odbywają podróż po USA. Pozdrowiłbym też, gdyby nas czytali, amerykańskich uczestników naszej wycieczki. Wszyscy, których spotykam są niesamowicie mili, uśmiechnięci, pomocni. Mam nadzieję, że i my tacy w ich oczach jesteśmy. W końcu spełniamy rolę ambasadrów egzotycznego kraju, prawie jak Tony Halik, no wiecie, z tymi wszyskimi plemionami.
Dochodzi północ, idę spać. Jestem nienormalny – na jutro też wykupiłem wyjazd – pobudka, tradycyjnie, o świcie. Ach, nienormalny jestem też decydując się na krok uwieczniony poniżej. Zdjęcie wykonano jakieś 2 sekundy po jego uczynieniu. Sekundę później zaczęły trząść mi się kolana.